czwartek, 6 marca 2014

W kogo ty się wdałaś? Nie wiem mamo, pewnie w listonosza...




 Los chciał, że zostałam obdarowana bardzo egzotyczną i atrakcyjną matką. Dba o siebie, chodzi modnie ubrana, ma zawsze makijaż i lakier na paznokciach. 
 Pod względem charakteru i poczucia estetyki jest totalnym przeciwieństwem mnie. Często narzeka – "taką piękną cię zrobiłam, a ty teraz wszystko psujesz", " znowu w tej kadzionnej koszuli przyjechałaś?"  *[wg. Mamy - koszula wykonana z wora jutowego, służąca do pokutowania za grzechy] , " ja się nie dziwię, że ty tylko cierpienie i sarkazm propagujesz skoro w takich ciężkich buciorach chodzisz. Stopa boli, ciąży i człowiek się złośliwy robi " . Wszystkie uwagi wygłasza podniosłym tonem, patrząc w dal i załamując ręce obwieszone gustownymi bransoletami co zawsze doprowadza mnie do głupawego śmiechu. 

 Jest osobą szalenie inteligentną z dużym poczuciem humoru, ogromną pogodą ducha i dobrym sercem. Niestety posiadanie dobrego serca i optymizm ciągnie za sobą przykre konsekwencje a mianowicie jest notorycznie wykorzystywana na wszelakie sposoby. Pożycza ludziom pieniądze a oni nigdy ich nie oddają, przygarnia bezdomnych kolegów moich braci, gotuje kilkudaniowe obiady a później słyszy – daj dychę na kebaba bo tego się jeść nie da. Dychę daje a później klnąc siermiężnie sama obiady konsumuje dopóki nie pojawi się pierwsza pleśń. 

 Ma też, zakochanego w niej, sąsiada - przygłupa przed, którym ciągle ucieka zamiast powiedzieć mu dobitnie żeby się odczepił -" O losie, ale się zmachałam! Znowu biegłam po schodach z zakupami, bo zobaczyłam Romana przy śmietniku i nie chciałam z nim gadać." **[rodzicielka mieszka na drugim piętrze, zawsze chodzi na wysokich obcasach i taszczy minimum 10 kg zakupów]. Prawdą jest, że cała nasza rodzina ma dość Romana, mój brat chciał go któregoś dnia z łuku ustrzelić, ale cięciwa okazała się sparciała i nie wyszło.


Jednak z której strony by nie spojrzeć matula ma więcej zalet niż wad. Walorem, który cenię u niej szczególnie jest zamiłowanie do opowiadania swoich dziwnych, czasem wstydliwych przygód. W trakcie opowieści stara się zachować dramatyzm sytuacji, ale jej starania wywołują jedynie śmiech odbiorców. Magiczna kobieta!


Któregoś pięknego dnia, zaprosiła mnie i Kapitana Duże B na niedzielny obiad. Pierwszym daniem tradycyjnie był rosół, którego nie znoszę. Już w podstawówce zaczęłam go nazywać "płukanką z kurzego denata" i tak zostało do dzisiaj. [moja odraza do rosołu ma swoją własną niepowtarzalną historię, ale nie o tym teraz mowa]. Drugim daniem okazały się pulpety, o dziwo, bez pieczarek! ***[Matula miała kilkuletni okres fascynacji pieczarką, wszystkie dania były okraszone tym szlachetnym grzybem porastającym końskie łajno. Cieszyliśmy się z braćmi, że nie dorzucała ich do lodów i budyniu]. 
 Pierwszym podstawowym pytaniem, które zadała gdy przekroczyliśmy próg mieszkania było czy zjemy rosołu. Oczywiście wiedziała, że rosołu nie zjemy – ja z wiadomych przyczyn, Kapitan z racji przekonania, że co jest zbyt rzadkie to nie warto na to energii tracić.. Jak zwykle grzecznie odmówiliśmy, mama jak zwykle próbowała nas przekonać wychwalając niesamowite walory smakowe i odżywcze dania. Rytuał został odbębniony. 

 Usiedliśmy przed telewizorem słuchając o tym kto kogo zdradził w serialu Kolory Nieszczęścia, że aktorka X przytyła a Y zrobiła sobie nowe cycki. Porywające niedzielne popołudnie, jednak zawsze lepsze to niż szlajanie się po supermarkecie w poszukiwaniu kaszy na promocji. Na szczęście ziemniaki zrobiły się miękkie więc z radością zaczęliśmy rodzinną konsumpcję. Po obiedzie musi być deser więc rodzicielka schyliła się do szafki w celu wydobycia ciastek w czekoladzie – "Ojojoj znowu mnie ta noga przetrącona zarwała!" - zakwiliła żałośnie tkwiąc w pół skłonie.

- Jaka przetrącona noga mamo? - zmartwiłam się widząc jej żałosna minę. 
- A no, ta co sobie stłukłam dwa miesiące temu.
- Nic o tym nie wiem. Jak to się stało? - drążyłam temat pomagając podnosić się jej do pionu. - Ach córka. To długa historia. A jaki wstyd! 
- Wstyd, wstydem opowiedz. Pobiłaś kogoś? - naciskałam poszkodowaną. 
 
Trochę zmieszana, ale również zadowolona naszym zainteresowaniem postanowiła podzielić się swym traumatycznym przeżyciem.


- To było dwa miesiące temu. Kupiłam sobie nowe wystrzałowe kozaczki na takim smukłym obcasiku ****[znaczy że obcas jest cienki, niestabilny i ma 10 cm] i postanowiłam, ze pójdę w nich do pracy. Wiesz, ja zawsze rano mam mało czasu, albo zaśpię, albo kawę za długo piję a to rajstopy się podrą i trzeba następne wciągać. No więc jak zwykle spóźniona szłam szybko na przystanek w tych nowych kozaczkach. Pogoda tego dnia była fatalna. Śnieg z deszczem, lód na chodnikach, dobrze, że kupiłam sobie ten szmaragdowy płaszcz z kapturem bo by mi głowę urwało! Jakieś 30 metrów od przystanku patrzę, a tam mój autobus podjeżdża więc zerwałam się biegiem, żeby jeszcze na niego zdążyć. Pech chciał, że przy samych drzwiach poślizgnęłam się i runęłam jak długa. Jaki wstyd! Autobus stoi, drzwi otwarte to pomyślałam sobie, że nie wstanę, będę leżeć aż odjedzie bo obciach przepotworny. Autobus stoi, czeka na mnie, ja leżę i czekam aż odjedzie, nagle ze środka wyskoczyło dwóch młodych chłopaków, wzięło mnie pod ramiona i wniosło do środka. Pytali czy nie trzeba ze mną na pogotowie jechać. Wyobrażasz sobie?? Jak starą babę mnie potraktowali! Wymamrotałam podziękowania, zarzuciłam kaptur na twarz i uciekłam na koniec pojazdu. O Boże, cała spocona z nerwów ledwo dojechałam do pracy. Fryzura popsuta. Rajstopy podarte, no ale pocieszałam się, że nikt mnie tam nie znał.

 Kupiłam nowe rajtuzy, poprawiłam fryz i wzięłam się do pracy. Po godzinie zachciało mi się palić, więc chcę wstać od biurka a tu ból i ruszać się nie mogę... Echh trzy koleżanki mnie prowadziły na papierosa, ale potem i tak musiałam taksówkę wziąć żeby do lekarza jechać, bo chodzić nie mogłam a palić musiałam. Tydzień w domu leżałam ze stłuczonym biodrem i obitą piszczelą. Ta noga do dzisiaj mnie rwie, ale to nic w porównaniu z tym obciachem w autobusie!