niedziela, 12 listopada 2017

Na przypale albo wcale

Czasami chciałabym być Mietkiem, mieszkającym w chatce z gówna 
i otrębów orkiszowych, dzieląc izbę z kozą Zenobią i półpaścem Stefanem. Mietkiem, chłopem małorolnym zadowolonym ze swojego spokojnego, dyktowanego potrzebami fizjologicznymi i programem telewizyjnym życia, ale nie jestem, potrzebuję podniet, zmian widoku za oknem i kłopotów,  więc podróżuję. Nie często i zazwyczaj do tych samych miejsc, ale podróżuję. Zakręty życiowe zawiodły mnie, patrząc chronologicznie, do Utrechtu, potem do Amsterdamu a z Amsterka prosto do Zaandam, Rotterdamu, Hagi i znowu Zaandam. Oczywiście byłam, również w Bytomiu, Katowicach, Radomiu, Łodzi a nawet w Węgrowie i wielu innych bardziej lub mniej całujących w siusiaka miejscach, ale dzisiaj będzie światowo, bo, nawet najbardziej czerstwa przygoda, która wydarzyła się "zagranico" jest swoistym powiewem luksusu, wręcz kęsem kawioru na bułce z MASŁEM w porównaniu do ojebania miski cebuli ze słoniną na rodzimym gruncie.
Czasy, kiedy byłam na Niderlandzkiej ziemi, były mroczne, bo jeszcze przed otwarciem pierwszego Primarka* w Amsterdamie, ale strach się mnie mnie imał, bo pojechałam do mojej wieloletniej miłości Gietat, która wynajmowała mieszkanie w Zaandam i dopiero planowała zakup swojego lokum. Wspominam o tym, ponieważ chciała kupić chatę od głównego bohatera tej opowieści, naszego wspólnego znajomego Thijsa van Sukkel. Radiowej urody gota - stolarza z mocno przerzedzonymi długimi włosami ( nie czepiam się, przecież jak włosy są ładne to nie musi być ich dużo! ), długimi paznokciami, dysleksją i parciem na słowianki. Thijsa poznałam kilka lat wcześniej na festiwalu Terra Gotha we Vlissingen, już wtedy podrywał mnie dyskretnie, strzelając tęsknymi, łzawymi spojrzeniami i łażąc za mną i moim ówczesnym chłopakiem. Gietat przedstawiła go wtedy jako niegroźnego wioskowego głupka, więc po prostu nie zwracałam uwagi na te koślawe zaloty. Ojciec Pio już był po swoim zielonym lekarstwie, więc tez miał wyjebane. Po festiwalu zapomniałam o istnieniu gotyckiego heblarza, ale on o mnie nie zapomniał i gdy tylko się dowiedział, że znowu jestem w Holandii, w dodatku wolna, dostrzegł niepowtarzalną szansę by roztoczyć przede mną swój dyslektyczny czar. Dopadł mnie w Amsterdamskim pubie na imprezie z cyklu horror/masacre gdy siedząc z Gietat przy barze, popijałam martini z gałkami ocznymi zamiast oliwek i całkowicie zawładnął przestrzenią wokół mnie. Odwróciłam się w prawo - był, odwróciłam się w lewo i tez był, poszłam na fajka - już czekał z ogniem, poszłam do kibla - stał pod drzwiami, ale na szczęście bez srajtasmy, dodatkowo mój drink nigdy się nie kończył. Klimatyczne oczy w martini były zawsze tuż przy brzegu kieliszka i wpatrywały się we mnie wyczekująco, dzięki temu mój stan stawał się coraz bardziej baśniowy, Thijs z minuty na minutę coraz bardziej elokwentny a jego włosy mniej przerzedzone. Mój adorator sam nie pił bo przyjechał autem. Gdy przyszedł moment, w którym uznałam, że śpiewanie kolęd w marcu jest jak najbardziej na miejscu a różowe rajstopy w panterę to coś bez czego nie mogę żyć, zwróciłam się do mrocznego stolarza przymilnie - I don't give a shit, take us home! Na co niechętnie, ale przystał. W drodze do domu Thijs zaczął mnie namawiać abym zobaczyła mieszkanie, które chce kupić od niego Gietat, no i  zgodziłam się napędzana  nieśmiertelnością płynąca w żyłach, głębokim przekonaniem, że chata jest niedaleko i że to świetny pomysł. Odstawiliśmy G na kwadrat, bo już przysypiała a ja poprosiłam przyjaciółkę by nie zamykała drzwi  i wsiadłam znowu do samochodu, upewniając się, że za chwile mnie odwiezie. Po kilku minutach jazdy zasnęłam zmęczona nieśmiertelnością i zezowatym martini. Obudziłam się jakieś 40 minut później i przerażeniem  dostrzegłam, że jesteśmy na autostradzie.
 - What te hell Thijs** ?? Gdzie ja jestem, gdzie mnie wieziesz ?! 

- wykrzyknęłam trzeźwiejąc w sekundę.
- Do mojego mieszkania w Rotterdamie - odpowiedział spokojnie ponury stolarz.
- Coo? Przecież mówiłeś, że mieszkasz w Amsterdamie!

- No mówiłem, ale co to za różnica? Rotterdam, Amsterdam.. to tylko godzina drogi - odrzekł filozoficznie nie odrywając wzroku od trasy.
- Kurwa Thijs, przecież to porwanie!
- Lubie jak mówisz kurwa, my little princess. By the way*** zaraz dojedziemy.
Gapiłam się na jego prześwitującą czaszkę skąpaną w światłach stopu i już wiedziałam, że wszelkie argumenty mogę sobie wsadzić w dupę. Szybko przeanalizowałam sytuację i stwierdziłam, że najlepszym wyjściem będzie rzucić okiem na chałupę a potem namówić porywacza by mnie odwiózł. W hamburgeriańskich filmach mówili przecież, że pierwsza zasada, gdy jesteś uprowadzony, głosi nie wkurwiaj porywacza. Kolejne to - spełnij żądania a dopiero potem negocjuj delikatnie, pokaż mu, że jesteś człowiekiem, powiedz jak masz na imię i że w domu czeka na ciebie szczur z chorą łapką (lub horą curką) i grzybicą. Wzbudź ludzkie odruchy opowiadając jak cie bili  w szczepionkę w szkole oraz, że też płaczesz oglądając Króla Lwa.
Dojechaliśmy na miejsce po około 10 minutach, Thijs jak na gentlemana przystało otworzył mi drzwi swojej białej hondy, ujął pod ramię i poprowadził do celu. Pod kamienicą zaczął szukać kluczy po swoich przepastnych dwóch kieszeniach gotyckich spodni, znalazł, włożył klucz w zamek i nagle słyszymy za sobą złowieszczy, niski głos - Stać i oddawać portfele białe ścierwa! Odwróciliśmy się jednocześnie i ujrzeliśmy czarnoskórego kolesia, 150 cm wzrostu,    w czapce wpierdolce z duża nadwagą i pistoletem wycelowanym raz we mnie raz w Thijsa. Sytuacja była tak surrealistyczna, że pomyślałam iż facet mierzy do nas z plastikowego pistoletu na kulki. Wziął mnie głupi śmiech i nawet wykrzyknęłam - O! Toy gun!*** W tym momencie Thijs rzucił w gościa portfelem, otworzył drzwi i wepchnął mnie do klatki Rotterdamskiej kamienicy. Dopiero gdy gorączkowo poganiał mnie na schodach dotarło do mnie, że przed chwilą mogłam dostać prawdziwą a nie plastikową kulkę w łeb, lub gorzej w kręgosłup. 
Gdy dotarliśmy na górę zamiast podziwiać chałupę, chodziłam w prawo i lewo na 13 centymetrowych obcasach i siałam zamęt w głowie akustycznego***** holendra, który przysiadł na kanapie i patrzył na mnie tępo.
- Musisz zablokować karty płatnicze, dzwoń!
- Musisz wezwać policję!
- Musisz się denerwować !
- Musisz zrobić cokolwiek !
- Kurwa, masz lodówkę w kolorach brytyjskiej flagi!
Ostatni okrzyk, wybudził Thijsa z otępienia i łaskawie poinformował mnie, że kosztowała 2000 €, ale sprzeda ją Gietat za jedyne 1800 €  a następnie, wziął komórkę i zadzwonił na psy. Kart nie zablokował bo stwierdził, że tak późno w nocy to w banku nikt nie odbierze, wiadomo, wszyscy śpią... Dobrze, że policja nie spała o tej porze. Przyjechali, zebrali wstępne zeznania, spisali moje dane (Thijs zostawił dokumenty w objęciach szanownego napadającego) i kurtuazyjnie zaprosili nas na komisariat następnego dnia. Dzięki temu mój chytry plan powrotu do Zaandam poszedł się jebać z wielkim hukiem. Przetrwałam do rana tylko dzięki sporemu zapasowi papierosów i kawie. Gdy okutana kocem na kanapie odpalałam jednego od drugiego i pogłębiałam trampka w gębie kolejnym łykiem kawy, mój gospodarz starał się mi umilić pobyt w jego gniazdku takimi atrakcjami jak: puszczanie najnudniejszej gotyckiej muzyki jaka tylko powstała      w umysłach chorych na depresję Skandynawów, patatajanie pluszowym konikiem Albinem po moich kolanach i opowieściami o walorach deski podłogowej, którą sam ciął, szlifował, lakierował i kładł w tym Rotterdamskim pałacu. Kurwa mać, miałam ochotę wbić sobie widelce   w uszy, następnie wyrwać pluszowe serduszko Albinowi i nakarmić nim tą srogo przepłaconą lodówkę, ale jestem twarda jak pięty Cejrowskiego i skoro na oddziale szczękowym mnie nie złamali to dyslektyczny holender też nie zdołał! Z zegarkiem w ręku doczekałam 6 rano, napisałam kilka sms'ów Gietat i zarządziłam wyjazd na komisariat. Jak się okazało komisariaty holenderskie niewiele różnią się od polskich, ponieważ spędziliśmy tam 5 godzin zanim ktokolwiek zainteresował się, po kiego chuja zalegamy w poczekalni. Oczywiście zaczepiałam przypadkowych aspirantów snujących się po korytarzu, ale żaden nie miał mocy sprawczej by nas przesłuchać, ani nawet zgłosić do odpowiedniej komórki. Dopiero około południa zostaliśmy kolejno przesłuchani. Jak wyglądało przesłuchanie Thijsa nie wiem, ale przytoczę elementy mojego.
Odbywało się w języku angielskim, a że byłam już cholernie zmęczona to nawet po polsku ciężko by mi było wykrzesać z siebie coś sensownego. Najchętniej w danym momencie porozumiewałabym się chrząknięciami. Moja głowa nadawała się już tylko do jedzenia. Bardzo sympatyczna blond policjantka zaprosiła mnie do pokoju       i zaproponowała sześćdziesiąta kawę. Usiadłam grzecznie, przyjęłam kawę i starałam się skupić wzrok na jej ustach. Na początku pytała  o okoliczności zdarzenia a następnie o wygląd sprawcy... Wypaliłam, że sprawcą był niski, gruby Niger w czapce. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i oznajmiła, że nie będzie notować tego co powiedziałam przed chwilą, następnie poprosiła bym zastanowiła się jeszcze raz nad opisem sprawcy. Popatrzyłam na nią z lekką konsternacją już miałam powtórzyć opis, ale nastąpiło olśnienie. Powiedziałam NIGER zamiast NEGRA(6*), pierwsze określenie znaczy czarnuch a to jest bardzo niepoprawne politycznie, nawet w sytuacji gdy wspomniany N celuje do ciebie z broni, lub gwałci cie w na oczach rodziny. Trudno, co kraj to obyczaj, poprawiłam swój język na bardziej poprawny i odpowiadałam ospale na pytania. Na końcu pani zapytała mnie czy potrzebuję wsparcia psychologicznego dla ofiar przemocy    w odpowiedzi rzekłam skrótem myślowym (myśląc o tym, że następnego dnia mam wracać do ojczyzny i nie będę miała czasu na bujanie się po psychologach) - Nie nie trzeba, przecież jestem z Polski. Na co Pani z przerażeniem w oczach odpowiedziała - To u was jest aż tak źle? Nie chciało mi się już tłumaczyć sensu mojej wypowiedzi, więc tylko smutno kiwnęłam głową i opuściłam gabinet zostawiając funkcjonariuszkę w przekonaniu, że na co dzień walczę z gangami ulicznymi i opędzam się od wilków i niedźwiedzi kijem, gdy smagana mroźnym wiatrem, korzystam ze swojej Warszawskiej latryny.
Na koniec dodam, że Thijs zanim mnie odwiózł do Zaandam, zahaczył   o swojego kumpla w Hadze w celu pożyczenia pieniędzy na wyjazd do Lipska do swojej ówczesnej dziewczyny (oczywiście polki), który miał zaplanowany na następny dzień. Nie ma to jak jechać 600 km do innego kraju bez dokumentów z 200 € w kieszeni. Niech żyje bal! 


Koleś, który nas napadł nigdy nie został złapany, mimo monitoringu  i innych bajerów. 

Tłumaczenia/wyjaśnienia dla mojej Mamulinki, która ponoć czyta te wypociny

taka ogromna Biedra, z łachami i akcesoriami
** co do diabła Thijs ?
*** moja mała księżniczko, poza tym (tak chciałam go strzelić za to w pysk, ale się powstrzymałam bo prowadził)
**** zabawkowy pistolet
***** bez prądu
****** czarnoskóry