środa, 5 listopada 2014

Część pierwsza pt. Profesjonalna diagnoza : „Ja tu nic nie widzę.”


  Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, a właściwie to w roku pańskim 2011 w Warszawie, okrutnie rozbolało mnie ucho. Ból był świdrująco, kłujący, nie mogłam spać, jeść ani myśleć, ale do pracy chodziłam      (w końcu nogi miałam zdrowe, no nie?). Chodziłam, również do różnych lekarzy jęcząc jak aktorki w azjatyckim porno.  Dostawałam kolejne antybiotyki, które nie działały, specjaliści rozkładali ręce twierdząc, że nic w tym uchu nie widzą. Bluzgając, cierpiętniczo pytałam ich o ostrość wzroku i czy czasem tego lejka do eksploracji kanału słuchowego nie trzeba odwrotnie trzymać.  Niestety słyszałam za każdym razem,    że nic więcej nie mogą zrobić. Doszłam do wniosku, że przyszło umierać , wiec starałam się trenować kamienną twarz, by oszczędzić rodzinie widoku, szpetnie wykrzywionego z bólu trupa. Co prawda kazałam by po śmierci, wzięto sobie ze mnie flaki na przeszczepy ( kto wie, może jeszcze coś się będzie nadawało do użytku ) a to co zostanie skremowano, ale znając moją matkę i jej bogobojne „co ludzie powiedzą??” nie do końca wierzę w to, że moja wola zostanie należycie wypełniona. Prawdopodobnie skończę w trumnie, z pięknie upudrowana twarzą i w różowej kiecce z falbanką, a nade mną ksiądz będzie zbierał na tacę…  Brrrr muszę szybko się poddać  apostazji to będzie nadzieja , że mojego trupa do kościoła nie wpuszczą.  
 


  Wracając do tematu, któregoś pięknego dnia, pałaszując pożywną tabletkę przeciwbólową i  popijając  antybiotykiem, nieostrożnie zerknęłam w lustro. O zgrozo! Z prawej strony  twarzy wyrosła mi druga, trochę mniejsza, głowa a skóra na policzku i szyi pokryła  się czerwonymi plamami (czy to plamy opadowe?? ). Wizja śmierci została zepchnięta na drugi plan, bo w tamtym momencie interesowało mnie tylko to, jak ja na ulicę w tym stanie wyjdę. Przecież puder tego nie zatuszuje!  To był przełom, nie poszłam do pracy tylko ubrana w golf    i chustkę (mimo lipcowego upału), skradając się w cieniu, niczym potwór z opery, pozasuwałam do przychodni.  Internista spojrzał na mnie krytycznie i odrzekł, że to to musi być ząb i odesłał do stomatologa. Pojechałam na ostry dyżur stomatologiczny, przepisano mi kolejny antybiotyk i uprzejmie, aczkolwiek stanowczo polecono żebym przyjechała za tydzień jak opuchlizna zejdzie, bo oni nic teraz nie widzą (kurwa ! Kolejni ślepcy na etacie w NFZ ).  Opuchlizna oczywiście nie zeszła, ale sukcesywnie rosła.  Na domiar złego, któregoś pięknego poranka odkryłam, że szczęka rozwiera mi się tylko na 5 mm.   Tego już było za wiele. Coś we mnie pękło gdy z płaczem kruszyłam ibuprom by później wsypywać go za pomocą kartki do ust. Jakie to szczęście,   że woda jest w płynie! Dzięki temu nie musiałam jej na siłę wtłaczać miedzy zębami, popychając zapałką, by popić gorzki pył painkillera.  Zapłakana, nie zważając na swą  deficytową aparycję, pojechałam ponownie na ostry dyżur.  Tam najpierw dostałam ochrzan, że jestem za wcześnie, przecież miałam przyjechać jak się zagoi a teraz przy tak okazałym szczękościsku to oni już w ogóle nic nie widzą. Jednak nie dałam się zbyć. Postanowiłam, że będę twarda i racjonalnymi argumentami oraz opanowaniem wywalczę sobie skuteczną pomoc. Jak postanowiłam, tak zrobiłam, w konsekwencji czego padłam lekarce w ramiona, smarkając      i zanosząc się histerycznym płaczem (tyle na ile pozwalał mi szczękościsk), błagałam bełkotliwie  by mnie nie odsyłali. Podziałało.  Zrobili mi rentgen, narzekając, że nie wyjęłam kolczyka   z języka, bo taki kolczyk to psuje obraz.  Racja, powinnam przed przyjazdem usunąć sobie, sparzonymi wrzątkiem, kombinerkami  przednie zęby, wykręcić kolczyk a potem dopiero, nieśmiało prosić o  taki luksus , jak rentgen. Dodatkowo robić wszystko by nie zemdleć  z upływu krwi  i bólu, bo to na OD straszny kłopot.  Szczęśliwym trafem kolczyk nie zamazał obrazu, wiec powiadomiono mnie radośnie, że opuchlizna nie jest od zęba, ale zrobił mi się ropień przy żuchwie. 

- Jak dobrze, że pani przyjechała, bo musi pani natychmiast do szpitala z tym jechać . – Zaszczebiotała pielęgniarka.
 - Jak to do śpitala? Czi nie jestem w śpitalu? – zainteresowałam się naiwnie.
- No niby tak, ale to nie robota dla nas. Za ciężki przypadek, tętnica blisko, ząb daleko…- Zamyśliła na chwilę siostra, lecz po chwili dodała zawadiacko – Nie chcemy przecież by lekarzowi omsknęła się ręka, bo mogłaby pani nam się wykrwawić, a to nigdy nie jest przyjemne cha cha cha. Lepiej żeby panią na chirurgię wzięli.
Puściła mi oczko i nadal rozbawiona swoim przednim żartem oddaliła się w nieznanym kierunku.
Zostałam na korytarzu rozmyślając jak dojechać na drugi koniec miasta do wskazanego szpitala. Wzięłabym taksówkę, ale do cholery to drugi koniec miasta i zapłacę jak cygan za matkę. Wrodzona oszczędność kazała mi odrzucić ten pomysł, dopytałam jak dojechać komunikacją i zataczając się z bólu wyruszyłam.
   Na miejsce dojechałam dopiero dwie godziny później, bo zabłądziłam trzy razy, aż w końcu stojąc  dwie ulice od szpitala wzięłam taksówkę. Zostałam przewieziona po mieście i zapłaciłam jak za  kurs z Targówka na Ursynów. 

- Czemu tak długo pani zwlekała z przyjazdem ?? – Na chirurgii szczękowo- twarzowej przyjęto mnie z otwartymi ramionami.
- Bo mi wśiścy mówili, źie nić nie widźią – odparłam zachwycona nagłym zainteresowaniem  i szybkością pielęgniarki w trakcie zakładania wkłucia.  Podbiegła nagle, wyszarpnęła mi rękę i zanim się zorientowałam wenflon dumnie sterczał z nadgarstka. Czad! Nie zdążyłam zemdleć ze strachu!
- A tam wśiścy. Nie czuła pani, że jest źle? Pani się mogła przekręcić! – wzburzył się młody lekarz w zielonym dress code, aż mu zaparowały okulary.
- No ciułam – zaszeleściłam zawstydzona  i spuściwszy  głowę, błyskając tyłkiem przez szpitalną koszulkę, podreptałam do przydzielonej mi sali. 



  Następnego dnia, elegancko nacięli mi szyję, założyli rurkę i naćpana kroplówkami  snułam się beztrosko od łóżka do balkonu, gdzie cichaczem paliłam papierosy razem z moim sąsiadem - panem żulianem Zdzisiem z Pragi.
  Zdzisio miał złamaną żuchwę a stało się to w bardzo romantyczny sposób.  Któregoś gorącego, czerwcowego wieczoru spacerował przez park niosąc dwie butelki wytrawnej Amareny.  Niebo było  rozgwieżdżone a chodniki krzywe. Poczciwina potknął się na jakimś wykrocie i runął jak długi na twarz. Nie mógł się bronić przed upadkiem rękami bo trzymał w nich butelki.  Na szczęście w jednej utrąciła się tylko szyjka a druga wyszła z wypadku bez szwanku.  

- Eee pani, morda nie szklanka a trunku szkoda ! Sytuacja ekonomiczna na rynku, pani, nie pozwala mie na marnetrastwo. Doszłem do domu, obalyłem  chybcikiem tą obtłuczono, bo procenty uciekajo. Dwa okruchi szkła jeszcze z ust wyjełem i dalej nic nie pamiętam. Czarny pomrok pani! Józek z pod szóstki mię znalaz. Gupi myślał, że żem kopyta wyciągnoł bo spuchnięty jak czydniowy trup byłem. Cha, cha, cha! Ale żem mu stracha nagonił jak, żem oko otworzył gdy dzwonił na komendę meldunek o trupie złożyć! Cha, cha, cha! No, ale jak to mówią, ni ma tego złego, bo zdażylim z Józkiem drugą Amarenę wypić zanim psiarnia z pogotowiem przyjechała! Cha, cha, cha! – Pana Zdzisia humor nigdy nie opuszczał, dzięki temu wspólne, potajemne papierosy miały wyjątkowy klimat.  Gdy już wychodziłam dostałam od niego bardzo cenną radę otóż, gdy droga z nocnego do domu jest  długa     i wyboista należy kupować trunki w plastikowych butelkach. Wzięłam tę radę sobie do serca, od tamtej pory, by uniknąć picia z plastiku mieszkam tylko i wyłącznie na osiedlach gdzie nocny jest nie dalej niż 100 metrów od bloku.

piątek, 11 kwietnia 2014

Gdzie zabrali łódzkie Chinatown?



  Bodajże w 2008r byłam w Łodzi na Konwencie Tatuażu. Był to pierwszy konwent tak blisko Warszawy, więc grzechem było by się nie wybrać. Takie imprezki w Polsce trwają dwa dni (sobota, niedziela).

  Do Łodzi zjechaliśmy w sobotę rano, cały dzień spędziliśmy w Dekompresji popijając browar, podziwiając sztukę i dokonując zbędnych zakupów. Pod koniec dnia czując się jak przysłowiowe sandały Chrystusa odpuściliśmy sobie afterparty, ale postanowiliśmy jeszcze oszamać  jakiegoś chinola na mieście. Znajomy nakierował nas na tzw. Chinatown. Reklamował to miejsce jako największe skupisko budek z chińskim żarciem - tanich, niedrogich a do tego w przystępnej cenie. Mieściło się to na tyłach Piotrkowskiej. Zachęceni rekomendacją, ale przede wszystkim  gnani głodem pobieżylismy do ziemi obiecanej. 


  Jakież było nasze zaskoczenie gdy stanęliśmy u jej bram! Brama była wykonana z pordzewiałej blachy falistej, za którą stało około 8 budek przypominających szalet miejski, zarówno, wyglądem jak i walorami zapachowymi. Panował mrok a błoto sięgało kostek. No ale zawahaliśmy się tylko przez minutę. W końcu byliśmy młodzi, odważni, w glanach, łańcuchach i nie chcieliśmy wyjść na cieniasów. Reputacja ważna rzecz. Dziarskim krokiem przestąpiliśmy próg budy znajdującej się najbliżej wyjścia. 
  Do dziś pamiętam zapach starego oleju wymieszany z potem. Za oceratowaną ladą stała rodzima „pani Krystyna”  w granatowej podomce, fryzurze na owieczkę  i o złotych zębach.  Klientelę stanowiło trzech panów w eleganckich, stonowanych kolorystycznie dresach i o poczciwym spojrzeniu psychopaty. Na szczęście zajęci byli swoimi kuciakami gombao i kaćkami na ośtro.
- Co podać? – zapytała Krystyna uprzejmie, tonem nie znoszącym sprzeciwu.  Zachęceni jej miłym głosem, czym prędzej zamówiliśmy sajgonki i przycupnęliśmy w kątku bo – „Czekać trzeba”. 

  Nagle klient znad kuciaka zdenerwował się zalotnym spojrzeniem klienta znad kaćki, podbiegł do tego drugiego i obrzucając go epitetami ciężkiego kalibru próbował się dowiedzieć czy konsument kaczki ma jakiś problem. Gdy zapytany odrzekł, iż problemów nie ma, pytający pochwycił krzesło i roztrzaskał bezproblemowemu na głowie ( to nie Hollywood, więc krzesło się rozpadło, bo było plastikowe). Po tym incydencie rozpętała się regularna bójka z użyciem wszystkich sprzętów i przy pełnych oburzenia okrzykach Krystyny. 

  Udało nam się uciec pod stołem. Jednak, gdy już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni okazało się, iż przez pośpiech zostawiłam torbę, z majtkami na zmianę, w środku. O dziwo nikt nie był chętny po nią wracać, więc rozstałam się z nią w smutku. Jednak był pozytywny aspekt tej historii,  otóż jeść nam się ode chciało, wiec zaoszczędziliśmy 20 zł, które następnego dnia sfinansowały nam dodatkowe piwo. 

  Z rozczuleniem wspominam te niezapomniane chwile i zastanawiam się czasem czy Krystynie przypadły do gustu moje, najeżone ćwiekami, stringi. 


 Gwoli sprostowania Chinatown zostało wyburzone, a na jego miejscu powstało coś o nazwie OFF Piotrkowska Center
Jak sama nazwa wskazuje dresa tam nie uświadczysz, pani Krystyny też nie, ale w ramach rekompensaty spotkasz tabuny ludzi w spodniach rurkach, kominach na szyi, bez skarpet i ajfonem w ręku.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Hollywood nas nienawidzi. Under the Dome



 „Pod Kopułą „ Stephena Kinga  to powieść, którą dostałam kilka lat wcześniej jednak zaczęłam ja czytać dopiero 9 miesięcy temu. Czemu? Otóż niespodziewanie okazało się, iż wszystkie książki w mojej bibliotece przeczytałam a tylko „Pod Kopułą”  została nietknięta i zapomniana niczym 60-cio letnia dziewica.

 Latami stroniłam od niej z kilku banalnych powodów :
1 Ma chyba z 5000 stron i waży tyle co amerykańskie niemowlę.
2 Przeczytałam wstęp, w którym sam autor przyznaje, że pisał ją poniekąd „na siłę”.
3 Nie jestem fanką Kinga.

  Jeszcze w 2002r. po lekturze „Misery” a następnie „Worka kości” stawiałam Kinga na równi z Grahamem Mastertonem, jednak  z biegiem lat, w moich oczach, powolutku zsuwał się z piedestału zajebistości ku przeciętności. Jego postaci są zazwyczaj , albo karykaturalnie dobre, dążące do moralnej perfekcji, albo złe do szpiku kości. Nie ma niczego pośredniego. Zwykłej szarości, która jest domeną zwykłych ludzi. Przeciętny człowiek, owszem, ustąpi miejsca staruszce w autobusie, będzie chronił swoja rodzinę, kliknie na facebooku „lubię to” aby dzieci w Somalii miały co jeść, ale przeważnie nie jest skłonny do heroicznych czynów wobec obcych ludzi. Ma pełne nienawiści myśli, plotkuje, podkopuje zaufanie, zdradza i kłamie z niskich pobudek. Z drugiej strony taki Kowalski czy Smith z reguły nie wprowadza w czyn swoich zbrodniczych czy nienawistnych myśli, nie truje żony
 i nie zabija rodziców siekierą. 

  Pominę już te filozoficzne dywagacje, zaczęłam lekturę opasłego tomiszcza pt. „Pod Kopułą”. Na początku szło opornie i musiałam kilkakrotnie odpoczywać, ponieważ czytając męczyłam się adekwatnie do męki autora podczas tworzenia. Jednak po pewnym czasie wciągnęłam się za sprawą coraz większych podłości dokonywanych na, moralnie nieskazitelnym, głównym bohaterze. Gdy doszły do tego gwałty, rozboje i manipulacje dotykające statystów powieści czytałam już z zainteresowaniem, które można przyrównać do ciekawości tłumu podczas wypadku drogowego
 – „O patrz Kaźmirz, toć tam leży noga!”. 

  Przy czym z prostej ludzkiej głupoty oczekiwałam, aż „tych złych” dosięgnie kara. No tak… czy zostali ukarani niech pozostanie tajemnicą. Nie po to przebrnęłam przez te , bez mała, 2 kilogramy cienkich stron, zapisanych drobnym drukiem, aby zdradzać najważniejsze wątki. Powiem tylko, że zakończenie jest tak zaskakująco wydumane, groteskowe i „na siłę”, iż musiałam w ramach rekompensaty kupić sobie nowe buty. 

  Na tym się nie kończy moja przygoda z tym dziełem mistrza horroru, ponieważ na początku marca szukałam sobie jakiegoś nowego serialu i przeczesując  zdradliwe zasoby Internetu natrafiłam na ekranizację „Pod Kopułą” http://www.filmweb.pl/serial/Pod+kopu%C5%82%C4%85-2013-555086.
Naładowana niezdrową ciekawością (tą , która prowadzi do piekła) ściągnęłam cały pierwszy sezon. 

  Serial z powieścią ma wspólny tylko tytuł i nazwiska głównych bohaterów. Brakuje w nim gwałtów, ucisków, narkomanii i dusznej atmosfery „spod klosza”, za to znajdziemy tam hollywoodzka papkę dla gospodyń domowych. Proste, momentami wręcz, od pługa oderwane społeczeństwo i grupkę lokalnych bohaterów skłonnych oddać nerkę za dobro miasta. Wątki gejowskie wyrwane z kontekstu, zupełnie nie pasujące i nie wnoszące nic do fabuły. Słabą grę aktorską głównego bohatera (http://www.filmweb.pl/person/Mike+Vogel-96210 ) podlewaną elementami tak tragikomicznymi jak podziemne, nielegalne walki, w których literalnie wygraną jest np. paczka soli czy fasola w puszce (należy zaznaczyć ,iż społeczeństwu wcale głód nie doskwiera). Jakby tego było mało, osobami wybranymi do ratowania miasteczka okazuje się grupka nastolatków. Nie ma nic lepszego niż dzieci ratujące świat! Emocjonalne rozkminy skretyniałych postaci i poziom absurdu był dla mnie nie do zniesienia. Ponadto przez wszystkie 13 odcinków nie uświadczycie żadnej „gołej sceny”, mimo wątków erotycznych.  Horror bez cycków? Serio?

  W końcowym rozrachunku gorąco nie polecam oglądania serialu i nie odradzam przeczytania książki. Trzeba brać pod uwagę, iż jest to moja subiektywna opinia, naznaczona prostackim gustem i nie poparta przez, żadnego szanowanego, krytyka filmowego.

czwartek, 6 marca 2014

W kogo ty się wdałaś? Nie wiem mamo, pewnie w listonosza...




 Los chciał, że zostałam obdarowana bardzo egzotyczną i atrakcyjną matką. Dba o siebie, chodzi modnie ubrana, ma zawsze makijaż i lakier na paznokciach. 
 Pod względem charakteru i poczucia estetyki jest totalnym przeciwieństwem mnie. Często narzeka – "taką piękną cię zrobiłam, a ty teraz wszystko psujesz", " znowu w tej kadzionnej koszuli przyjechałaś?"  *[wg. Mamy - koszula wykonana z wora jutowego, służąca do pokutowania za grzechy] , " ja się nie dziwię, że ty tylko cierpienie i sarkazm propagujesz skoro w takich ciężkich buciorach chodzisz. Stopa boli, ciąży i człowiek się złośliwy robi " . Wszystkie uwagi wygłasza podniosłym tonem, patrząc w dal i załamując ręce obwieszone gustownymi bransoletami co zawsze doprowadza mnie do głupawego śmiechu. 

 Jest osobą szalenie inteligentną z dużym poczuciem humoru, ogromną pogodą ducha i dobrym sercem. Niestety posiadanie dobrego serca i optymizm ciągnie za sobą przykre konsekwencje a mianowicie jest notorycznie wykorzystywana na wszelakie sposoby. Pożycza ludziom pieniądze a oni nigdy ich nie oddają, przygarnia bezdomnych kolegów moich braci, gotuje kilkudaniowe obiady a później słyszy – daj dychę na kebaba bo tego się jeść nie da. Dychę daje a później klnąc siermiężnie sama obiady konsumuje dopóki nie pojawi się pierwsza pleśń. 

 Ma też, zakochanego w niej, sąsiada - przygłupa przed, którym ciągle ucieka zamiast powiedzieć mu dobitnie żeby się odczepił -" O losie, ale się zmachałam! Znowu biegłam po schodach z zakupami, bo zobaczyłam Romana przy śmietniku i nie chciałam z nim gadać." **[rodzicielka mieszka na drugim piętrze, zawsze chodzi na wysokich obcasach i taszczy minimum 10 kg zakupów]. Prawdą jest, że cała nasza rodzina ma dość Romana, mój brat chciał go któregoś dnia z łuku ustrzelić, ale cięciwa okazała się sparciała i nie wyszło.


Jednak z której strony by nie spojrzeć matula ma więcej zalet niż wad. Walorem, który cenię u niej szczególnie jest zamiłowanie do opowiadania swoich dziwnych, czasem wstydliwych przygód. W trakcie opowieści stara się zachować dramatyzm sytuacji, ale jej starania wywołują jedynie śmiech odbiorców. Magiczna kobieta!


Któregoś pięknego dnia, zaprosiła mnie i Kapitana Duże B na niedzielny obiad. Pierwszym daniem tradycyjnie był rosół, którego nie znoszę. Już w podstawówce zaczęłam go nazywać "płukanką z kurzego denata" i tak zostało do dzisiaj. [moja odraza do rosołu ma swoją własną niepowtarzalną historię, ale nie o tym teraz mowa]. Drugim daniem okazały się pulpety, o dziwo, bez pieczarek! ***[Matula miała kilkuletni okres fascynacji pieczarką, wszystkie dania były okraszone tym szlachetnym grzybem porastającym końskie łajno. Cieszyliśmy się z braćmi, że nie dorzucała ich do lodów i budyniu]. 
 Pierwszym podstawowym pytaniem, które zadała gdy przekroczyliśmy próg mieszkania było czy zjemy rosołu. Oczywiście wiedziała, że rosołu nie zjemy – ja z wiadomych przyczyn, Kapitan z racji przekonania, że co jest zbyt rzadkie to nie warto na to energii tracić.. Jak zwykle grzecznie odmówiliśmy, mama jak zwykle próbowała nas przekonać wychwalając niesamowite walory smakowe i odżywcze dania. Rytuał został odbębniony. 

 Usiedliśmy przed telewizorem słuchając o tym kto kogo zdradził w serialu Kolory Nieszczęścia, że aktorka X przytyła a Y zrobiła sobie nowe cycki. Porywające niedzielne popołudnie, jednak zawsze lepsze to niż szlajanie się po supermarkecie w poszukiwaniu kaszy na promocji. Na szczęście ziemniaki zrobiły się miękkie więc z radością zaczęliśmy rodzinną konsumpcję. Po obiedzie musi być deser więc rodzicielka schyliła się do szafki w celu wydobycia ciastek w czekoladzie – "Ojojoj znowu mnie ta noga przetrącona zarwała!" - zakwiliła żałośnie tkwiąc w pół skłonie.

- Jaka przetrącona noga mamo? - zmartwiłam się widząc jej żałosna minę. 
- A no, ta co sobie stłukłam dwa miesiące temu.
- Nic o tym nie wiem. Jak to się stało? - drążyłam temat pomagając podnosić się jej do pionu. - Ach córka. To długa historia. A jaki wstyd! 
- Wstyd, wstydem opowiedz. Pobiłaś kogoś? - naciskałam poszkodowaną. 
 
Trochę zmieszana, ale również zadowolona naszym zainteresowaniem postanowiła podzielić się swym traumatycznym przeżyciem.


- To było dwa miesiące temu. Kupiłam sobie nowe wystrzałowe kozaczki na takim smukłym obcasiku ****[znaczy że obcas jest cienki, niestabilny i ma 10 cm] i postanowiłam, ze pójdę w nich do pracy. Wiesz, ja zawsze rano mam mało czasu, albo zaśpię, albo kawę za długo piję a to rajstopy się podrą i trzeba następne wciągać. No więc jak zwykle spóźniona szłam szybko na przystanek w tych nowych kozaczkach. Pogoda tego dnia była fatalna. Śnieg z deszczem, lód na chodnikach, dobrze, że kupiłam sobie ten szmaragdowy płaszcz z kapturem bo by mi głowę urwało! Jakieś 30 metrów od przystanku patrzę, a tam mój autobus podjeżdża więc zerwałam się biegiem, żeby jeszcze na niego zdążyć. Pech chciał, że przy samych drzwiach poślizgnęłam się i runęłam jak długa. Jaki wstyd! Autobus stoi, drzwi otwarte to pomyślałam sobie, że nie wstanę, będę leżeć aż odjedzie bo obciach przepotworny. Autobus stoi, czeka na mnie, ja leżę i czekam aż odjedzie, nagle ze środka wyskoczyło dwóch młodych chłopaków, wzięło mnie pod ramiona i wniosło do środka. Pytali czy nie trzeba ze mną na pogotowie jechać. Wyobrażasz sobie?? Jak starą babę mnie potraktowali! Wymamrotałam podziękowania, zarzuciłam kaptur na twarz i uciekłam na koniec pojazdu. O Boże, cała spocona z nerwów ledwo dojechałam do pracy. Fryzura popsuta. Rajstopy podarte, no ale pocieszałam się, że nikt mnie tam nie znał.

 Kupiłam nowe rajtuzy, poprawiłam fryz i wzięłam się do pracy. Po godzinie zachciało mi się palić, więc chcę wstać od biurka a tu ból i ruszać się nie mogę... Echh trzy koleżanki mnie prowadziły na papierosa, ale potem i tak musiałam taksówkę wziąć żeby do lekarza jechać, bo chodzić nie mogłam a palić musiałam. Tydzień w domu leżałam ze stłuczonym biodrem i obitą piszczelą. Ta noga do dzisiaj mnie rwie, ale to nic w porównaniu z tym obciachem w autobusie!




środa, 26 lutego 2014

Spermophilus Richardsonii Teodor i jego tragiczna historia.

Suseł Richardsona to jeden ze średniej wielkości gatunków wiewiórki ziemnej. Występuje na południu Kanady i północy Stanów Zjednoczonych. Zamieszkuje on prerie osiedlając się tylko na terenach, gdzie trawa jest na tyle niska, by nie uniemożliwiała obserwacji okolicy. Kopie podziemne korytarze o głębokości 2-3 metrów i długości do 10, stanowiące skomplikowany system nor o kilku wejściach. (…) link http://zoowitek.pl/pl/p/SUSEL-RICHARDSONA-Spermophilus-richardsonii-/107



Pozwoliłam sobie przytoczyć fragment fachowego opisu gryzonia, którego miałam okazję poznać kilka dni temu odwiedzając kumpelę. Wchodząc do elegancko urządzonego mieszkania na pierwszym planie w przedpokoju stała ogromna klatka. Pręty klatki były grube i dodatkowo wzmocnione stalowym drutem, co sprawiało wrażenia więzienia o zaostrzonym rygorze. Duże bydle, agresywne więc potrzebuje specjalnych środków ostrożności - pomyślałam pragmatycznie. Nigdy wcześniej nie widziałam susła dlatego, z zainteresowaniem, zaczęłam stukać palcem w pręty klatki i nawoływać namiętnym głosem, w celu wydobycia kreatury na światło dzienne. Po dziesięciu strasznych minutach w pozycji kolanowo-łokciowej i artykułowania słodkich słów i dźwięków, zrezygnowana siadłam i oznajmiłam kumpeli, że suseł nie żyje. Przecież to nie możliwe by był tak nieczuły na próby socjalizacji!
- Eee tam! Żyje, ale on leci tylko na żarcie. – oznajmiła kumpela i niedbałym gestem wręczyła mi pęczek pietruszki.
No dobra skurczybyku. Drugie podejście. Skoro nie złamał cie miód, lany strumieniami, przez wzmacniane pręty, wprost na twoje wiewiórcze serce to nie oprzesz się bio-pietruszce prosto z Tesco! Z tymi słowami przyklękłam ponownie przy klatce i zaczęłam kusząco pocierać warzywem o stal...To był moment. Gryzoń wyskoczył nie wiadomo skąd i rzucił się na pietruszkę jak ojciec dyrektor na emeryturę. O mały włos nie dostałam zawału serca! Z zaskoczenia i przerażenia odrzuciło mnie na ścianę, ale szybko odzyskałam godny wygląd i wróciłam do podtykania jarzyny pod chciwy pyszczek. Po wnikliwych oględzinach stwierdziłam, że ani nie jest taki duży, ani taki straszny jak go sobie wyobrażałam. Teodor wygląda jak typowa syberyjska wiewiórka. Ma rozmiary dużego szczura, poczciwy wyraz mordy, oczy w kształcie migdałów i ciut wyliniały ogon.
- Stara, on wygląda jak zwykła wiewiórka! Dam mu tą zieleninę przez drzwiczki. – krzyknęłam do koleżanki.
- Nie otwieraj klatki bo wyskoczy! – usłyszałam przerażony głos z kuchni.
- Czemu? Ucieka? Gryzie, czy co? – odkrzyknęłam,  posłusznie zamykając królestwo Teodora, zanim zdążył wyskoczyć i rzucić mi się do gardła.
- Jakiś czas temu mieliśmy smutny wypadek i od tamtej pory nie może już swobodnie chodzić po domu.

I tu zaczyna się wstrząsająca historia Spermophilusa Teodora.
Rzecz wydarzyła się, gdy znajomi kończyli remont mieszkania. Suseł od momentu zamieszkania z nimi mógł od czasu do czasu swobodnie spacerować po mieszkaniu. Zawsze był grzeczny i wracał po spacerze prosto do klatki. Pewnego wieczoru znajomi, jak zwykle, po ciężkim dniu w pracy, posprzątali po kolacji, nastawili pranie (kilka dni wcześniej kupili nową pralkę) i usiedli przed telewizorem a wiewiór wyszedł na obchód mieszkania. W domu panował półmrok rozświetlany jedynie poświatą z ekranu, rozłożeni na kanapie z lampką wina pogrążyli się w błogim relaksie. Wtem usłyszeli głośny trzask a z łazienki wydobył się błysk i dym. Najpierw siedzieli chwilę przerażeni w ciemnościach a później zerwali się z kanapy sprawdzić co się stało. Kumpela znalazła wielką latarkę i ostrożnie zajrzała do łazienki, w tym czasie jej mąż sprawdzał korki na korytarzu. Omiotła światłem wnętrze świątyni dumania i nie znalazła nic oprócz smrodu spalenizny. Wtem zza klozetu zataczając się wyszedł suseł. Gdy skierowała na niego światło latary zobaczyła, że ma osmaloną, zakrwawioną mordę i brakuje mu przednich zębów. Okazało się, że Teodor podczas spaceru postanowił sprawdzić chrupkość kabla od nowej pralki i w trakcie tego procederu wyjebało mu zęby (oraz korki w całym pionie budynku). Historia zakończyła się szczęśliwie bo pralka wiele nie ucierpiała a gadzinie zęby odrosły i po kilku miesiącach ciamkania zupy mógł na nowo cieszyć się twardym i chrupkim żarciem. 
Niestety, znając oszałamiający intelekt Teodora oraz jego otwartość na nowe potrawy, właściciele zabronili mu samotnych spacerów.