środa, 5 listopada 2014

Część pierwsza pt. Profesjonalna diagnoza : „Ja tu nic nie widzę.”


  Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, a właściwie to w roku pańskim 2011 w Warszawie, okrutnie rozbolało mnie ucho. Ból był świdrująco, kłujący, nie mogłam spać, jeść ani myśleć, ale do pracy chodziłam      (w końcu nogi miałam zdrowe, no nie?). Chodziłam, również do różnych lekarzy jęcząc jak aktorki w azjatyckim porno.  Dostawałam kolejne antybiotyki, które nie działały, specjaliści rozkładali ręce twierdząc, że nic w tym uchu nie widzą. Bluzgając, cierpiętniczo pytałam ich o ostrość wzroku i czy czasem tego lejka do eksploracji kanału słuchowego nie trzeba odwrotnie trzymać.  Niestety słyszałam za każdym razem,    że nic więcej nie mogą zrobić. Doszłam do wniosku, że przyszło umierać , wiec starałam się trenować kamienną twarz, by oszczędzić rodzinie widoku, szpetnie wykrzywionego z bólu trupa. Co prawda kazałam by po śmierci, wzięto sobie ze mnie flaki na przeszczepy ( kto wie, może jeszcze coś się będzie nadawało do użytku ) a to co zostanie skremowano, ale znając moją matkę i jej bogobojne „co ludzie powiedzą??” nie do końca wierzę w to, że moja wola zostanie należycie wypełniona. Prawdopodobnie skończę w trumnie, z pięknie upudrowana twarzą i w różowej kiecce z falbanką, a nade mną ksiądz będzie zbierał na tacę…  Brrrr muszę szybko się poddać  apostazji to będzie nadzieja , że mojego trupa do kościoła nie wpuszczą.  
 


  Wracając do tematu, któregoś pięknego dnia, pałaszując pożywną tabletkę przeciwbólową i  popijając  antybiotykiem, nieostrożnie zerknęłam w lustro. O zgrozo! Z prawej strony  twarzy wyrosła mi druga, trochę mniejsza, głowa a skóra na policzku i szyi pokryła  się czerwonymi plamami (czy to plamy opadowe?? ). Wizja śmierci została zepchnięta na drugi plan, bo w tamtym momencie interesowało mnie tylko to, jak ja na ulicę w tym stanie wyjdę. Przecież puder tego nie zatuszuje!  To był przełom, nie poszłam do pracy tylko ubrana w golf    i chustkę (mimo lipcowego upału), skradając się w cieniu, niczym potwór z opery, pozasuwałam do przychodni.  Internista spojrzał na mnie krytycznie i odrzekł, że to to musi być ząb i odesłał do stomatologa. Pojechałam na ostry dyżur stomatologiczny, przepisano mi kolejny antybiotyk i uprzejmie, aczkolwiek stanowczo polecono żebym przyjechała za tydzień jak opuchlizna zejdzie, bo oni nic teraz nie widzą (kurwa ! Kolejni ślepcy na etacie w NFZ ).  Opuchlizna oczywiście nie zeszła, ale sukcesywnie rosła.  Na domiar złego, któregoś pięknego poranka odkryłam, że szczęka rozwiera mi się tylko na 5 mm.   Tego już było za wiele. Coś we mnie pękło gdy z płaczem kruszyłam ibuprom by później wsypywać go za pomocą kartki do ust. Jakie to szczęście,   że woda jest w płynie! Dzięki temu nie musiałam jej na siłę wtłaczać miedzy zębami, popychając zapałką, by popić gorzki pył painkillera.  Zapłakana, nie zważając na swą  deficytową aparycję, pojechałam ponownie na ostry dyżur.  Tam najpierw dostałam ochrzan, że jestem za wcześnie, przecież miałam przyjechać jak się zagoi a teraz przy tak okazałym szczękościsku to oni już w ogóle nic nie widzą. Jednak nie dałam się zbyć. Postanowiłam, że będę twarda i racjonalnymi argumentami oraz opanowaniem wywalczę sobie skuteczną pomoc. Jak postanowiłam, tak zrobiłam, w konsekwencji czego padłam lekarce w ramiona, smarkając      i zanosząc się histerycznym płaczem (tyle na ile pozwalał mi szczękościsk), błagałam bełkotliwie  by mnie nie odsyłali. Podziałało.  Zrobili mi rentgen, narzekając, że nie wyjęłam kolczyka   z języka, bo taki kolczyk to psuje obraz.  Racja, powinnam przed przyjazdem usunąć sobie, sparzonymi wrzątkiem, kombinerkami  przednie zęby, wykręcić kolczyk a potem dopiero, nieśmiało prosić o  taki luksus , jak rentgen. Dodatkowo robić wszystko by nie zemdleć  z upływu krwi  i bólu, bo to na OD straszny kłopot.  Szczęśliwym trafem kolczyk nie zamazał obrazu, wiec powiadomiono mnie radośnie, że opuchlizna nie jest od zęba, ale zrobił mi się ropień przy żuchwie. 

- Jak dobrze, że pani przyjechała, bo musi pani natychmiast do szpitala z tym jechać . – Zaszczebiotała pielęgniarka.
 - Jak to do śpitala? Czi nie jestem w śpitalu? – zainteresowałam się naiwnie.
- No niby tak, ale to nie robota dla nas. Za ciężki przypadek, tętnica blisko, ząb daleko…- Zamyśliła na chwilę siostra, lecz po chwili dodała zawadiacko – Nie chcemy przecież by lekarzowi omsknęła się ręka, bo mogłaby pani nam się wykrwawić, a to nigdy nie jest przyjemne cha cha cha. Lepiej żeby panią na chirurgię wzięli.
Puściła mi oczko i nadal rozbawiona swoim przednim żartem oddaliła się w nieznanym kierunku.
Zostałam na korytarzu rozmyślając jak dojechać na drugi koniec miasta do wskazanego szpitala. Wzięłabym taksówkę, ale do cholery to drugi koniec miasta i zapłacę jak cygan za matkę. Wrodzona oszczędność kazała mi odrzucić ten pomysł, dopytałam jak dojechać komunikacją i zataczając się z bólu wyruszyłam.
   Na miejsce dojechałam dopiero dwie godziny później, bo zabłądziłam trzy razy, aż w końcu stojąc  dwie ulice od szpitala wzięłam taksówkę. Zostałam przewieziona po mieście i zapłaciłam jak za  kurs z Targówka na Ursynów. 

- Czemu tak długo pani zwlekała z przyjazdem ?? – Na chirurgii szczękowo- twarzowej przyjęto mnie z otwartymi ramionami.
- Bo mi wśiścy mówili, źie nić nie widźią – odparłam zachwycona nagłym zainteresowaniem  i szybkością pielęgniarki w trakcie zakładania wkłucia.  Podbiegła nagle, wyszarpnęła mi rękę i zanim się zorientowałam wenflon dumnie sterczał z nadgarstka. Czad! Nie zdążyłam zemdleć ze strachu!
- A tam wśiścy. Nie czuła pani, że jest źle? Pani się mogła przekręcić! – wzburzył się młody lekarz w zielonym dress code, aż mu zaparowały okulary.
- No ciułam – zaszeleściłam zawstydzona  i spuściwszy  głowę, błyskając tyłkiem przez szpitalną koszulkę, podreptałam do przydzielonej mi sali. 



  Następnego dnia, elegancko nacięli mi szyję, założyli rurkę i naćpana kroplówkami  snułam się beztrosko od łóżka do balkonu, gdzie cichaczem paliłam papierosy razem z moim sąsiadem - panem żulianem Zdzisiem z Pragi.
  Zdzisio miał złamaną żuchwę a stało się to w bardzo romantyczny sposób.  Któregoś gorącego, czerwcowego wieczoru spacerował przez park niosąc dwie butelki wytrawnej Amareny.  Niebo było  rozgwieżdżone a chodniki krzywe. Poczciwina potknął się na jakimś wykrocie i runął jak długi na twarz. Nie mógł się bronić przed upadkiem rękami bo trzymał w nich butelki.  Na szczęście w jednej utrąciła się tylko szyjka a druga wyszła z wypadku bez szwanku.  

- Eee pani, morda nie szklanka a trunku szkoda ! Sytuacja ekonomiczna na rynku, pani, nie pozwala mie na marnetrastwo. Doszłem do domu, obalyłem  chybcikiem tą obtłuczono, bo procenty uciekajo. Dwa okruchi szkła jeszcze z ust wyjełem i dalej nic nie pamiętam. Czarny pomrok pani! Józek z pod szóstki mię znalaz. Gupi myślał, że żem kopyta wyciągnoł bo spuchnięty jak czydniowy trup byłem. Cha, cha, cha! Ale żem mu stracha nagonił jak, żem oko otworzył gdy dzwonił na komendę meldunek o trupie złożyć! Cha, cha, cha! No, ale jak to mówią, ni ma tego złego, bo zdażylim z Józkiem drugą Amarenę wypić zanim psiarnia z pogotowiem przyjechała! Cha, cha, cha! – Pana Zdzisia humor nigdy nie opuszczał, dzięki temu wspólne, potajemne papierosy miały wyjątkowy klimat.  Gdy już wychodziłam dostałam od niego bardzo cenną radę otóż, gdy droga z nocnego do domu jest  długa     i wyboista należy kupować trunki w plastikowych butelkach. Wzięłam tę radę sobie do serca, od tamtej pory, by uniknąć picia z plastiku mieszkam tylko i wyłącznie na osiedlach gdzie nocny jest nie dalej niż 100 metrów od bloku.