sobota, 26 sierpnia 2017

Imieniny

Siedząc na balkonie, patrząc na psychodelicznie mrugający neon szpitala i paląc kolejnego fajka wzięło mnie na wspominki. 
Mam babcię, którą nazywam roboczo "babcia Kusicielka" , ponieważ ta wyjątkowa istota mając prawie 80 lat wygląda na maksymalnie 60, jeździ trzy razy do roku do sanatoriów z których oprócz wypłukanego jelita grubego przywozi kolejnych adoratorów. Obwieszona złotem, obleczona w obcisłą kieckę, zawsze w pełnym makijażu i na obcasach.
Babcia ma działkę na której spędza całe lato jeśli akurat nie buja się na Melediwach, albo w Ciechocinku i na tej działce od czasu do czasu urządza dzikie biby pod tytułem imieniny, zamknięcie sezonu działkowego czy podwyżka emerytury o inflację. Tym razem chodziło o imieniny, spóźnione bo dopiero w czerwcu, ale zawsze. Zostałam zaproszona na wspomniane imieniny, ale chyba tylko dlatego, że uwielbia Kapitana duże B (mojego byłego). Tak, jej zachwyt B był zawsze szczery, okraszony powłóczystymi spojrzeniami i komplementami w stylu - "Ach B jaki z pana przystojny mężczyzna!" i "Martunia, nie mogłaś trafić w lepsze ręce". Ja się spasłam, Kapitan ma duże ręce, może stąd te stwierdzenia... Wracając do tematu, imieniny miały odbyć się w sobotę o godzinie 14:00 (WTF? Emerycka pora na melanż, bo przecież o 18 jest już noc i gwałcą oraz wyrywają najebanym staruszkom torby z rąk), więc babcia cisnęła, żebyśmy przyjechali na 10:00. Ja pierdole w weekendy zmartwychwstaję zazwyczaj około 13:00 wkurwiona, że tak krótko spałam, ale mieszkanie się samo nie przepisze, więc wynegocjowałam z babcią 11:00. Stawiliśmy się o tej nieludzkiej godzinie, zgarnęliśmy babcię z chaty i pojechaliśmy na działki. Muszę wspomnieć koniecznie o tym, że babcia świetnie gotuje oraz robi wędliny i ciasta najwyższej jakości! Jak po nią przyjechaliśmy właśnie przepakowywała kurczaka i pieczony schab z papierka obrandowanego Społem w bezimienne worki foliowe, ciasto już spoczywało w torbie... 
Na działce babcia w gorączkowym tańcu delegowała nam zadania - przynieś stół, może głodni jesteście, wyjmij talerze, może głodni jesteście, nakryj stół, może głodni jesteście, szklanki są w regale, może jednak coś zjecie!!!?? Gdy już rozstawiliśmy sprzęt biesiadny na impreze wbił sie pierwszy gość w postaci mojego ojca chrzestnego, brata babci Kusicielki. Indywiduum przepite, chude, zgarbione, bez zębów, wiecznie płaczące nad swoim losem. Dwuminutowa rozmowa z nim jest ponad moje siły a jestem twarda jak ebonit i dzieci w chinach razem wzięte. Nienawidzę chłopa tak samo jak wczesnego wstawania, ale co mu trzeba przyznać - powinien dostać Wirtutti Cebulari za przegranie życia w najchujowszym stylu jaki tylko potrafi wymyślić gatunek ludzki. Brawo dla tego pana! Wujaszka przejął od razu Kapitan widząc śmierć i pożogę w moich oczach. Babcia przygotowała ciepłą wódkę i zimny schab bo kolejnymi imprezowiczami mieli być : sąsiadka po tracheotomii, która jak się nawali pluje z rurki, przystojny Władek, cudowny mężczyzna, który łapie z tyłek w tańcu, ale ma jedną wadę - żonę na mieście, Czesio sąsiad z lewej, chodzi w pampersie i nie kontaktuje, ale jeszcze trzy lata temu wyrywał drzewa z korzeniami i ostatni gość - "Ta Kurwa z Przeciwka".
No to zaczynamy balet!
Pierwszy wyruszył Czesio (świeć panie nad jego zapijaczoną, naszprycowaną cholesterolem duszą) wspierając się na bogu ducha winnym krześle, miał do przejścia około 20 metrów, szedł 40 minut zacierając okrutnie uda pampersem, ale doszedł! Gdy już opadł bezwładnie na krzesło dysząc srogo zza siatki zawołała mnie jego córka. Wręczyła mi dzbanek przegotowanej, letniej wody i poprosiła by tatuś pił tylko wodę bo całą noc miał straszliwe rozwolnienie i nie powinien nic jeść. Przejęłam dzbanek i obiecałam że przypilnuję aby sie nie struł bardziej. Wtedy wydawało mi się, że dam radę, że mimo wszystko jestem dobrym człowiekiem, że świat to dobre miejsce... Nic z tych rzeczy, ale o tym za chwilę. 
Reszta gości przybyła w tzw. międzyczasie zanim wróciłam z dzbankiem dla Czesia. Nie było tylko pięknego Armando od łapania z tyłek Władka, ale niech żyje bal, zaczęliśmy bez niego mimo protestów babci. Wszyscy sztywni jak chuj na weselu wymienialiśmy się uprzejmościami, babcia polewała wódeczkę - no Martunia wypij jeszcze jednego! Kapitan miał szczęście w nieszczęściu, bo prowadził i nie musiał przełykać kolejnych porcji tego ścierwa, ale za to gawędził z wujkiem bez zębów. Kurwa nie wiem co gorsze, trzeba by zakręcić kołem fortuny by to rozstrzygnąć. Czesio siedział okutany kocem mimo upału i popijał przegotowaną wodę z dzbanka a babcia co chwila patrzyła na niego, załamywała ręce i z głębokim westchnieniem opowiadała jak to drzewa wyrywał z korzeniami i namawiała na "domowej" roboty schabik i wódkę. Wtem pojawił się boski Władek. Babcia aż podskoczyła na krześle jakby hemoroidy dały o sobie znać - O Władziu nareszcie jesteś! Zdecydowanie to był najlepszy prezent urodzinowy dla Kusicielki. Boski Władzio złożył spóźnione życzenia, dał prezent i zasiadł do stołu. Władziu czy kurczak co smakuje? Nie przypaliłam ? - szczebiotała babcia. Władzio kiwał głową z aprobatą wciągając kolejne porcje i rubasznie splatając dłonie na ogromnym brzuszysku. Babcia po cichu instruowała mnie i Kapitana że "Władek nie może mieć pustego kieliszka, bo traci dobry humor", czytaj Władek jak się najebie złapie mnie za dupę, albo lepiej! Ok, ze skulonym ogonkiem polewaliśmy na zmianę potem Kapitan przejął całkowicie to zadanie, ja siedziałam z boku wkurwiona. Wtem wśród wybuchów nieokiełznanego śmiechu, który rosił wszystko śliną z rurki po tracheotomii weszło na stół ciasto. Ciasto własnoręcznie robione razem ze schabem i kurczakiem.
- Czesiu siedzisz taki smutny, zjedz kawałek, przecież nie będziesz cały wieczór pił wody na litość boską! Sama robiłam!
No i kurwa Czesio opierdolił to ciasto, potem kurczaka, potem schabik, sałatkę z tuńczykiem, pomidory w śmietanie, znowu kurczaka i ciasto. Moje protesty na nic się nie zdały. Babcia zaczęła tańczyć przy rosyjskich przebojach przywiezionych ponoć z Moskwy w roku 89 ale już na płycie CD, z Władkiem a ja usłyszałam złowieszczy pomruk od strony Czesia. Ki chuj, burza? Nie, to nie była burza to były jelita. Najpierw zaczął sadzić siermiężne bąki z kamienną twarzą ( już nie kontaktował) a potem poszło z grubej rury.  Patrze babcia tańczy przytulona, ja czuje smród, reszta przy stole udaje głupawo, że nie słyszy salwy, Co robić? Oderwałam Kapitana od  porywającej dyskusji z bezzębnym wujkiem. Pierd - czy mógłbyś odprowadzić Czesia do domu? - pierd - Chyba źle się czuje- trzy pierdy - Kapitan - tak jasne, byle by mnie nie obsrał- pierd - ja - ma pampersa, nie da rady. Kapitan dzielnie wziął Czesia po rękę i maszerował z nim do jego domu. 20 metrów, 40minut a gówno płynęło spod pampersa po nogach Czesia. Babcia odkleiwszy się od boskiego Armando/Władka spojrzała na zasrane nogi Czesia i westchnęła - a kiedyś wyrywał drzewa z korzeniami, ale Władek ma pusty kieliszek, polejcie!

sobota, 19 sierpnia 2017

Hej przygodo z BlaBlaCar!


Jako, że mieszkam od czerwca we Wrocławiu i codziennie słucham radia Rmfmffafakurwajakieśdisco w pracy oraz jestem trzeźwa ja martwy menel, zatęskniłam za znajomymi i rodziną z Wawy. Trafił się długi weekend więc czym prędzej załatwiłam sobie urlop na (UWAGA!) jeden dzień i zarezerwowałam przejazd BlaBlaCar. Bo szybciej, bo Polski Bus ssie a w obciągu można wszy złapać.
Wybrałam gościa, który jechał do Bemowo Ratusz, to że miał nick Luca niewiele mnie obeszło, ludzie przecież różnie się nazywają na portalach. No cóż Luca okazał się Lucą! Włochem na wygnaniu w Polsce. Olśniło mnie gdy zaczął do mnie pisać smsy po angielsku. Pierwsza myśl to "o ja nieszczęsna, tak sobie spierdolić 3 godziny życia...", ale huk biorę na klatę. Wyszłam z domu 1,5 godz. wcześniej, bo to mój pierwszy blabla a poza tym zbierało się na burzę. Jak wychodziłam z klatki zaczęło napierdalać piorunami i zerwał się wiatr zmiatający staruszki z chodnika. Kurwa, chyba to przeżyję.. pomyślałam smętnie i targnęłam się w oko tajfunu. Do przystanku dobiegłam w miarę sucha, ale pod wiatą zaczął lać poziomy deszcz, więc cycki mokre, waliza mokra ale dupa (uff) sucha. Po 15minutach wymiany porozumiewawczych spojrzeń z oczekującymi i trzech konarach przelatujących obok twarzy przyjechał ukochany autobus linii K.
Jechałam pełna wdzięczności i mokra tylko pięć, jebanych, przystanków i nagle widzę jak Seba w czarnym Golfie wjeżdża pośród ściany deszczu prosto pod mój wyczekany K. Nie było szans ucieczki, autobus wjebał się Sebie prosto w dupę i stanął w poprzek ulicy. Rzuciło mną trochę na barierki, ale zamiast łapać się poręczy chwytałam za walizkę z takim zapałem jakbym miała w niej, co najmniej, skarb Inków a nie trzy pary gaci. Pokłosiem mojego wyboru jest kilka siniaków i urażona duma, ale jak to się mówi morda nie szklanka a na podwózkę do stolicy trzeba zdążyć, więc złapałam za drogocenną walizę i ruszyłam z buta na najbliższy przystanek zbywając pytania kierowcy autobusu o samopoczucie krótkim - mogło być lepiej. Brodząc momentami w wodzie po łydki i klnąc siermiężnie biegałam od przystanku do przystanku z nadzieją na podwózkę. Niestety nawet jak podjechał jakiś tramwaj lub autobus, przygoda kończyła się przystanek dalej bo albo drzewo przewróciło się na trakcję, albo zalało wiadukt. Po drodze ani jednej taksówki. Miałam oczywiście parasolkę, ale wiało tak mocno, że po prostu paliłam w deszczu wydzwaniając co chwilę gorączkowo do Luci z przeprosinami i by się upewnić czy nadal czeka. Czekał twardo, ale ostrzegawczo zaznaczał, że 40 minut czekał nie będzie. Dotarłam spóźniona 30 minut, mokra, z rozmazanym makijażem i walizką ciężką od wody. Na miejscu zastałam dwóch smutnych kolesi i rozpromienionego moim przybyciem Włocha. Obaj panowie odjebani jak szczur na otwarcie kanału - jeden w garniak, drugi w skórę, chuj, że temperatura oscylowała przy 33 stopniach Celsjusza. Przywitali się wrogimi pomrukami i wyruszyliśmy. Usadowiłam się z tyłu, Garniak z przodu a Skóra obok mnie. Atmosfera w aucie była iście grobowa do tego nie działało radio, za co Luca posypywał głowę popiołem a smutni panowie łaskawie mu wybaczali. Dramat zaczął się gdy podwoziciel zapytał Garniaka co ten porabia i rozpruł się wór z lansem w najnudniejszym wydaniu jakie przyszło mi słuchać. Panowie obaj programiści, dla których nie ma rzeczy niemożliwych zaczęli się prześcigać w tym, który więcej potrafi, wtem Garniak oświadczył, że tworzy oprogramowanie dla grafików a jego firma jest podwykonawcą Adobe i robią dodatki do Photoshopa i Ilustratora, więc zainteresowana tematem wtrąciłam, że jestem grafikiem i nie słyszałam, żeby Adobe miało outsourcing. To było ostatnie zdanie, które wypowiedziałam podczas podróży. Garniak mnie zignorował i zmienił temat a gdy próbowałam cokolwiek więcej powiedzieć to panowie pasażerowie wchodzili mi w słowo na zmianę. Buractwo level HARD. Wkurwiłam się i zmilkłam słuchając kompletnych bredni wypowiadanych tak monotonnym angielskim, że to cud, że Luca nie zasnął za kółkiem. Gdy już cebularze wyczerpali długą listę swoich zasług, posnęli na popiołkę, wyczerpani swoim własnym bełkotem i wtedy zrobiło się jeszcze dziwniej, bo Skóra obok mnie zaczął walić głośne śmierdzące bąki przez sen. Okna pozamykane, klima włączona, burza za oknami i kurwa gazowa pułapka! Przygotowałam ostry łokieć, żeby mu wpierdolić z impetem w żebra, ale na szczęście zaczął sypać grad wielkości kulek analnych i Skóra sam się przebudził puszczając jednocześnie ostatniego bąka i marszcząc nos. O dzięki ci Jeżu Malusieńki nie zasnął już do samej Warszawy i trzymał pierdy pod kontrolą bo bym tam wybuchła i zaczęła go napierdalać torbą gum w drażetkach. Milcząc spokojnie zniosłam rozwożenie buraków na Ursus i Żoliborz, aż sama dotarłam na Bemowo Ratusz. Żaden z uroczych towarzyszy nie powiedział mi nawet zasranego cześć ale Garniak pokusił się o komentarz do mojego spóźnienia. Komentarz był wygłoszony do Luci (ja byłam niegodna jego wielkopańskiej uwagi) i brzmiał - "Dobrze, że nie miałem poustawianych spotkań biznesowych" , What The Fuck Holy Shit? Spotkania biznesowe o godzinie dwunastej w nocy? Miałam zapytać czy przypadkiem nie dorabia jako dziwka skoro spotkania ma o takiej porze, ale ugryzłam się zębami jadowymi w język.
Suma sumarum Luca okazał się najprzyzwoitszy z nich i nawet zaproponował mi podwózkę z powrotem do Wrocławia, ale grzecznie odmówiłam mając jeszcze na plecach ciary po elektryzującej podróży.
Pointą tej przygody jest słaba ocena dana mi na portalu BlaBlaCar, szkoda, że nie można oceniać współpasażerów...