niedziela, 17 czerwca 2018

Sąsiad to parch

Gdy wieczorne zgasną zorze,
zanim głowę do snu złożę,
modlitwę moją zanoszę,
Bogu Ojcu i Synowi.
Dopierdolcie sąsiadowi!
Dla siebie o nic nie wnoszę,
tylko mu dosrajcie, proszę!
Kto ja jestem?
Polak mały! Mały, zawistny i podły!
Jaki znak mój? Krwawe gały!
Oto wznoszę swoje modły
do Boga, Maryi i Syna!
Zniszczcie tego skurwysyna!
Mojego rodaka, sąsiada,
tego wroga, tego gada!
Żeby mu okradli garaż,
żeby go zdradzała stara,
żeby mu spalili sklep,
żeby dostał cegłą w łeb,
żeby mu się córka z czarnym
i w ogóle, żeby miał marnie!
Żeby miał AIDS-a i raka,
oto modlitwa Polaka!*

 
 Tą miłą, filmową, mądrością zapraszam do walczyka przy repertuarze  z kolejnych kadrów mojego słodkiego życia.
Dwa miesiące temu spacerując po rozświetlonych południowym słońcem ulicach Amsterdamu obserwowałam hordy, roześmianych, turystów schowanych za telefonami komórkowymi. 98%  spacerowiczów napierdalało słodkie samojebki na tle kanałów lub rozpasanych sex shopów na redlightach (pracownikom tej dzielnicy nie można robić zdjęć, jeśli kiedykolwiek się na to porwiecie musicie się liczyć ze zniszczonym sprzętem a w niektórych przypadkach z naruszeniem ciała). Patrząc na te obrazy zaczęłam się zastanawiać czemu ja nie napierdalam zdjęć za każdym zakrętem, co jest ze mną nie tak? Odpowiedzi jest kilka.
Po pierwsze, primo spasłam się jak świnia i gdy próbuję wyglądać atrakcyjnie na zdjęciu i tak wychodzę jak połączenie tratwy ratunkowej i dziecka z downem w pełnym makijażu. Wizualnie jestem jak marzenie uchodźcy - przepłynąć i poruchać w jednym, nie mam tylko Wifi, ale spoko jak tak dalej pójdzie zacznę wytwarzać własną grawitację a to dużo większy fun (z naciskiem na słowo większy)! 

 Po drugie, nawet jak narobię cudownych fot krajobrazów czy architektury to nigdy do nich nie wracam a tym bardziej nie wciskam ich znajomym. Kurwa, kto by chciał oglądać zdjęcia lub film z cudzego tripu jeśli na focie nie ma cycków, rzygającego kolesia, meneli bijących się o ostatni łyk cytrynówki lub dziecka tonącego   w kanale? No nikt, a ja to szanuje. 

 Wreszcie po trzecie, zwyczajnie mi się nie chce. Musiałabym trzymać telefon cały czas w pogotowiu, albo co gorsze wyciągać co 10 minut  z przepastnego wora zwanego damską torebką. Uprzedzając pytania - nie, nie mam żadnej torby do której nie zmieściły by się 3 wina, zestaw młodego chemika i przynajmniej jeden tom Achaii a idealna pomieści dodatkowo dorosłego chihuahuę z miską i legowiskiem.
Ostatecznie doszłam do wniosku, że zamiast widokówek z zachodami słońca, przesłodzonych magnesów na lodówkę, muszelek z koziej dupy czy wspomnianych, kalekich, samojebek kolekcjonuję przypały... Poniżej top 10. O niektórych już pisałam, ale by lista była pełna wspomnę o nich jeszcze raz. Nie mam zamiaru zachowywać chronologii zdarzeń, bo w moim wieku to cud, że je w ogóle pamiętam! No to jedziemy.
1. Łódź, konwent tatuażu - dresiarska bójka w chinatown, podczas, której prawie straciłam zęby i honor.
2. Kraków, konwent tatuażu - ratowanie kumpeli z opresji. Opresją okazał się zbyt mały kutas nowo poznanego amanta, wiadomo rozmiar nie jest ważny byle był długi i gruby.
3. Amsterdam - porwanie i napad z bronią w ręku.
4. Bolków, Castle Party - tu nastąpiła seria niefortunnych zdarzeń, począwszy od fatalnego miejsca biwakowania, poprzez wiecznie nawalonych nowych i starych znajomych, (z popierdującym, śmierdząco przy śniadaniu kolegą włącznie), adoratora ze schizofrenią          i próchnicą, aż po soczysty finał w postaci obdarcia lakieru        w służbowym aucie mojej dziewczyny podczas próby ucieczki z pola namiotowego.
5. Jarosławiec - rozkosz koczowania na 5m2 z grzybem, zarwaną podłogą i chujową pogodą w 3 osoby. Wypoczynek dla konesera.
6. Wrocław - już dwa przypały z BlaBla Car - ten najnowszy jest jeszcze bardziej srogi niż ten opisany wcześniej. Wnoszę po tym,   że niejednokrotnie w trasie pomyślałam - No teraz to już się na pewno rozjebiemy a moje wyszczerzone truchło będą szarpać bezpańskie psy przy autostradzie. Proszę Państwa co za emocje!
7. Warszawa -  przygoda z dragami (podrzuconymi mi ukradkiem) skutkująca jazdą z Wiedźminem na koniu, ucieczką przed szczerbatymi dresami na ostrym haju i walka z rozbuchaną, za pomocą LSD, chucią (byłej już) kumpeli - tej od dramatu deficytowego fiuta. Załóżmy,  że nazywa się Grażynka a ja przeżywałam swoiste Igraszki Grażki.
8. Warszawa znowu a jakże by inaczej! - ratowanie kopanego psa w autobusie i wszystkie moje godne pożałowania próby pracy na stanowiskach bezpośredniej obsługi klienta za stawki poniżej średniej krajowej z 2009 r. a był 2014.. wow!
9. Zakopane - wspinaczka nad Morskie Oko, trasą tuż obok tej asfaltowej. Wycieczka prawie się skończyła śmiercią z wycieńczenia, ale nie było jak wezwać TOPR, więc musieliśmy przeżyć. Taaa byłam tam z ośmioletnim purchlem i trzema holendrami, z których aż jeden mówił łamaną polszczyzną, mapa była po polsku a tylko ja byłam w harcerstwie za gówniaka i szczerze powiedziawszy nie wyniosłam z niego nic poza kilkoma główkami kleszczy w plecach.
10. Okolice Węgrowa, miasta, w którym prawie mnie podmieniono w szpitalu. Szacun dla mamuliny za bycie czujną jak ważka! - Tutaj przeżyłam wiele imprez oscylujących wokół ręcznie robionego grilla z otoczaków, w oparach kiszonych ogórków, wokalu Zenka Martyniuka i doborowym towarzystwie dalszej i bliższej rodziny. Hmmm no tak z opisu wieje chujem, ale tak naprawdę takiego przekroju społecznego jak na tych grillach to nawet na Centralniaku nie uświadczyłam. Indywidua o intelekcie pantofelka i ambicjach tasiemca oraz te z intelektem, mordą niewyparzoną jak u Georga Carlina i ambicjami podbicia świata przy jednym stole! Och taka mieszanka daje tyle satysfakcji, przypałów i potyczek a niekiedy dąsów, fochów, podbitych oczu i gróźb spalenia stodoły, że na następne spotkanie się już jedzie z bijącym sercem a niekiedy i kupą w majtach! Rodzina to największa przygoda!

 To był top 10, ale ja chciałam dzisiaj napisać o moich przygodach  w kolejnych miejscach zamieszkania, żeby powiedzieć wam że, wbrew staremu porzekadłu, sąsiad to wcale nie jest twój wróg. Wróg jawnie cie nienawidzi i wiesz, że jedyne co możesz się po im spodziewać to fikuśnej kosy pod żebro, czyli zasady są jasne. Sąsiad to kurwa parszywa, która tylko czyha na twoje potknięcie na ścieżce prawości! On jest jak ukraińska kranówka, cygański szatniarz i emaile od księcia Nigerii w jednym.. Uśmiecha się i czeka, aż ci się urodzą czarne, koślawe, dzieci z pasożytami. Przyniesie ci wtedy ciasto    i z oczami pełnymi łez, będzie wyciągał od ciebie pikantne szczegóły zdarzenia, by potem potem walić do tego konia, szydząc wybielać swój wizerunek lub przekuć informacje w zysk. Życie.
 Zacznę od bardzo lajtowego mieszkania w Warszawskiej Wesołej. To był dom jednorodzinny w lesie, ja wyjmowałam poddasze (uwielbiam!!!), dwie inne laski wynajmowały i dzieliły pokoje na dole z właścicielką.  Kochałam to mieszkanie, bo pierwszy raz mieszkałam sama na ok 60m2, dwa balkony, łazienka z ogromną wanną   i bidetem oraz składzik, który przerobiłam na pracownię, dodatkowo oddzielne, ciut karkołomne, wejście. Właścicielka nie miała nic przeciwko paleniu, szczurom i kotom. Marzenie! Hmm no cóż, musiał być w tej idylli haczyk. Pierwszy - brak pralki. Zbierałam brudy    z tygodnia i jeździłam z nimi po Warszawie by uprać kątem           u znajomych czy mamuliny. Trudno się mówi,  woziłam brudne gacie    z pokorą (przy okazji dziękuję wszystkim, którzy użyczali mi pralki!!!), abo prałam ręcznie w wannie - chuj co ja nie dam rady?? Drugi - nie miałam kuchenki gazowej jedynie elektrykę, no spoko, nie gotuję nic oprócz wody na kawę, ale moje rachunki za prąd nagle zaczęły wynosić ok 300 zł  i to na miesiąc. What?? Miałam przecież oddzielny licznik a prawie mnie w domu nie było. Kurwa jego mać, zaczęłam się zastanawiać czy czasem nie lunatykuję i nie włączam kuchenki, odkurzacza, tostera i halogenów, których nie mam, na noc. Dżizas Krajst, jak ja najebałam tyle kilowatów?  Okazało się, że przedsiębiorcza właścicielka po ok. 2 mc od mojej przeprowadzki podłączyła prąd z całej chałupy do mojego licznika. Gratuluję do dzisiaj Pani K kreatywności! Jednak zanim się zorientowałam na przewale z prądem, zdążyłam się dowiedzieć od innych lokatorek, że mam szczęście mieszkać oddzielnie i posiadać luksus w postaci sprawnego zamka w drzwiach. Otóż nobliwa właścicielka chawiry, za dnia dobroduszna kobiecina po pięćdziesiątce, wielbicielka fauny i dobrego żarcia po zmroku i w weekendy stawała się wytrawną miłośniczką mocnego pierdolnięcia Żołądkową Czystą w szyję i demonem seksu. Libacje uskuteczniała razem ze swoim narzeczonym. Wybranek, zapijaczonego, serca K gdy ona zasnęła w stanie totalnego upojenia, miał zwyczaj cyklicznego wpierdalania się śpiącym dziewczynom prosto do wyra, a gdy protestowały drąc się w wniebogłosy udawał, że się pomylił i rugał je za robienie scen. Dodatkowo ten uroczy gentlemen groził im, że jeśli powiedzą o tym jego narzeczonej to ta           z pewnością je wyrzuci na bruk w ciągu 3 sekund. Słuchałam tego nie wierząc. Do mojego małego, zbuntowanego umysłu nie mogło dotrzeć JAK dwie dorosłe, inteligentne laski mogły sobie pozwolić na to by proceder ciągnął się miesiącami, przecież takie hopsztosy powinny być od razu zgłoszone na policję a panny po pierwszym razie mieć już nowe lokum! Niestety, dziewczyny były z jakichś wioch zabitych dechami a to ich pierwszy wynajem w wielkim mieście. Reasumując trafiło na zahukane, wystraszone gąski, które upatrywały winy       w sobie. Smutne, ale częste w kraju cebulą kwitnącym. Oczywiście ja jako domorosła matka Teresa przejęłam się sytuacją i namawiałam je do zdecydowanych ruchów, nawet proponowałam, że ja takowe podejmę jeśli one się boją, ale spotykałam się jedynie ze stanowczym sprzeciwem. Gdyby sprawa dotyczyła zwierzęcia lub dzieciaka zareagowałabym bez pytań, ale to były dorosłe kobiety a ja nie jestem Batmanem ani nawet Deadpoolem. Odpuściłam po czterech miesiącach strzępienia ryja, zaznaczyłam jedynie, żeby mi dupy nie zawracały płaczami w mankiet skoro nie chcą nic z tym zrobić. Zazwyczaj nie zawracały a jeśli już, to siedziałam podgryzając pęto kiełbasy i traktowałam opowieści o ekscesach jak nowy odcinek komediowego serialu. Mi nikt, poza niebotycznym rachunkiem za prąd, dupy nie zawracał a jeszcze nie znałam przyczyn rachunku. Świata nie zbawię i nie mam zamiaru nikogo uszczęśliwiać na siłę. 
 Moje problemy zaczęły się wraz z nastaniem jesiennych chłodów. Tutaj muszę wspomnieć, że w mieszkaniu było chłodno nawet podczas najgorszych lipcowych upałów co jest dziwne, bo to było poddasze. Wtem nastała połowa września a z nią chłód, deszcz, smutek  i brak ogrzewania. O ile nie srałam przez to żarem we wrześniu, to już pod koniec października przy temperaturze na zewnątrz ok 5°C a w mieszkaniu 8°C zaczęłam się pieklić. Spałam w pluszowej piżamie, szlafroku, pod dwoma kołdrami a i tak w środku nocy budził mnie ziąb i wilgoć. Stare, spróchniałe okna i zimne kaloryfery dawały czadu a jeszcze nie zaczęły się przymrozki. Dodatkowo, gdy temperatura spadła pani K zaczęła mnie dziwnie unikać. Wcześniej zawsze zapraszała na pyzy, grilla czy wspólne oglądanie Klanu (zawsze płakała nad tym, że nie mam telewizora) a tu nagle dzień dobry      i trzask drzwiami przed nosem. Nawet kasę za chałupę brała przez uchylone drzwi, bez liczenia i radosnego zagadywania. Kurwa co jest? Czyżby złapała wyjątkowo agresywną odmianę opryszczki albo amant wyciął jej nożem słodkie serduszka na klacie? Nie! Kobieta unikała mnie, bo wiedziała, że mam zimno jak w psiarni. Stąd moje próby zgłoszenia problemu spełzały na niczym, raz tylko usłyszałam, że pewnie kaloryfer jest zapowietrzony. Kuuurwa serio? A temperatura spadała...
Doszło do tego, że zaziębiłam sobie jajniki do tego stopnia, że ledwo ciepła wylądowałam w szpitalu. Nie mogłam chodzić i siedzieć, na szczęście leżenie było znośne pod warunkiem, że się nie ruszałam. No szczęście niepojęte! W szpitalu spędziłam prawie 3 tygodnie a gdy wróciłam do mego przytulnego, niczym kostnica, mieszkanka zastałam schody obrośnięte lodem więc o mały włos znowu nie wylądowałam w szpitalu, tym razem ze złamanym kręgosłupem. Ponadto przez długą nieobecność omal mnie nie wyjebali z pracy a pani K martwiła się czy dam radę jej zapłacić, bo szpital te sprawy... Ech, dałam rade jej zapłacić, ostatni raz. Odchodząc dowiedziałam się od głupich gąsek, że byłam jebana na prąd - taki bonus. Odwdzięczyły się za wysłuchiwanie ich mrocznych historii, tylko czemu tak kurwa późno? Szczur, czy kot by mnie tak nie wychujał.


Morału nie będzie za to będzie kolejna cześć pt. Sąsiad to parch.

Pozdrawiam ja i mój wkurw <3

* Modlitwa Polaka z filmu Dzień Świra

piątek, 13 kwietnia 2018

Perfekcyjna Pani domu

Od jakiegoś czasu staram się jeść zdrowo, więc staram się gotować. Nie wiem jak to się stało, ale nagle po 2 miesiącach zbrzydły mi pieczone ziemniaki a jadłam je tylko raz dziennie z krótką przerwą na wielkanocne jajko. Więc dla odmiany postanowiłam upiec kurczaka w warzywach. Odważnie pomyślałam - chuj trochę hormonów mi nie zaszkodzi a może szczecina pod nosem się przerzedzi? Wczoraj obrałam gadzinę ze skóry i obkroiłam wszystko co najlepsze czyli gluty białego łoju. Resztki wrzuciłam, niefrasobliwie, do śmietnika a kurzego denata zamarynowałam by upiec go dzisiaj.
Śmieci miałam wynieść jeszcze wczoraj, ale gdy zasiadłam do pracy nagle zrobiło się ciemno a po ciemku do śmietnika nie chodzę. Czemu?
Otóż wspomniany, wolnostojący śmietnik znajduje się 2 przystanki od mojego bloku (ktoś, kto to wymyślił był zaprawdę geniuszem zła i chylę przed nim czoła) , tuż przy RODOS, krzakach w których koczuje tabor cyganów i ławeczkami, na których dzikie alko-pląsy urządza lokalne patokółko, to raz. Drugim ważniejszym powodem jest to, że nie mam stalowej zbroi ani nawet ochraniacza na jaja, więc nie rumakuję. O ja nieszczęsna! I nie, nie boję się cyganów, najebanych dresów (jestem z Woli) ani nawet zdrowej, wieczornej przebieżki! Za moim strachem kryje się historia z  piździernika tamtego roku...
Tuż przed wyjazdem do Warszawy, posprzątałam kwadrat i jak to zazwyczaj podczas sprzątania bywa uzbierałam 2 wory śmieci. Kurwa zadziwia mnie ile jeden człowiek potrafi naprodukować, ale to wszystko przez te hermetyczne opakowania, w dobie mody eko nawet ziemniaki sprzedają w zapakowane w folię vacum (wtf??). Wkurwia mnie to strasznie i prędzej mi ręka uschnie lub/i dupa schudnie niż takie ścierwo kupię. Wracając do tematu. Chwyciłam za wspomniane wory i nie zważając na ciemnicę, odważna niczym oddech absolutu i treser jednorożców w jednym, pozasuwałam do śmietnika. Już będąc przy kracie zauważyłam ruch, ale nie przejęłam się, otworzyłam zrobiłam kilka  kroków i mój wzrok padł na włochaty kształt umiejscowiony dokładnie na kontenerze do którego miałam, metodą huśtaną, wrzucić wory. O mały kocio! Uwielbiam koty, więc podchodząc ostrożnie wabiłam, puchatego faszystę, zalotnym kici, kici. Zareagował... Poruszył się i wtedy dotarło do mnie, ze kocio ma wydłużony pysk i łysy ogon. O kurwiu malusieńki! To był szczur. Wielki, dziki, wkurwiony szczur! Miałam szczury hodowlane i wiem, że dzikie to nie przelewki - rzucają do twarzy, celując w oczy gdy czują zagrożenie  a ja ze swoim kusicielskim kici, kici byłam ewidentnym zagrożeniem. Stałam sparaliżowana z różowymi worami (wory o zapachu malinowym, biodegradowalne, ale niestety widać przez nie puszki po browarach - nie polecam) w rękach. Zamachnąć się, tupać, spierdalać? Wszystkie opcje były rozsądne, ale nie... ja tam po prostu stałam, jak chuj na weselu, zmrożona strachem pocąc się paskudnie. Szczur chyba wyczuł, że ma do czynienia z miękkim zawodnikiem, pociągnął kilka razy nosem i zniknął w ciemnościach a ja nadal stałam ściskając w dłoniach malinowe wory, symbol iluzorycznej ekologii... Ocknęłam się po chwili, rzuciłam śmieciami w kontener obryzgując sobie plecy resztkami lasagni  i uciekłam. Od tamtej pory nie chodzę do śmietnika po zmroku, a jak chodzę w dzień to i tak mam broń białą, w postaci patelni, do obrony. Czemu patelnię? Dobrze lezy w dłoni, jest lekka i pasuje do mojej stylówy!
No dobra, bo zboczyłam z toru, o czym mówiłam? Kurczak. Bohater dzisiejszego posta. No właśnie, ten jebany kurczak, ptasi pomiot szatana, zgnił w ciągu jednej nocy w śmietniku a żeby nie było zbyt miło dorzuciłam do niego resztki mango. Mieszanka iście piorunująca, sztachnięcie się nią czyści zatoki i wyciska łzy z oczu.
Kurwa... piekłam czikena popłakując od słodkawego smrodu ze śmietnika... Tyle lat oglądania Gordona Ramseya nie poszło na marne - ten pieczony był boski, mimo trupiego odoru skóry wyrzuconej wczoraj. Ja jestem twardym skurwysynem, opierdolę pieczeń nad zwłokami, ale było grubo, czułam się jakbym poszła na wykwintną kolację z żulem. Nadal mój malinowy worek wydziela aromat prosektorium, więc czas wziąć patelnie w dłoń i udać się na wycieczkę pieszą celem dokarmienia szczurów.
Konkluzja na dziś - jeśli chcesz wkurwić sąsiada, obłóż się dojrzałym mango i odwal kitę przy rozkręconych na maksa kaloryferach (wersja zimowa) lub w południowej części mieszkania przy zamkniętych oknach(opcja letnia).
Moi mnie jeszcze nie wkurwili do tego stopnia, ale trzeba im przyznać, że się starają.

Zdjęcie jest oryginalne - tak odkamieniam krany...




niedziela, 12 listopada 2017

Na przypale albo wcale

Czasami chciałabym być Mietkiem, mieszkającym w chatce z gówna 
i otrębów orkiszowych, dzieląc izbę z kozą Zenobią i półpaścem Stefanem. Mietkiem, chłopem małorolnym zadowolonym ze swojego spokojnego, dyktowanego potrzebami fizjologicznymi i programem telewizyjnym życia, ale nie jestem, potrzebuję podniet, zmian widoku za oknem i kłopotów,  więc podróżuję. Nie często i zazwyczaj do tych samych miejsc, ale podróżuję. Zakręty życiowe zawiodły mnie, patrząc chronologicznie, do Utrechtu, potem do Amsterdamu a z Amsterka prosto do Zaandam, Rotterdamu, Hagi i znowu Zaandam. Oczywiście byłam, również w Bytomiu, Katowicach, Radomiu, Łodzi a nawet w Węgrowie i wielu innych bardziej lub mniej całujących w siusiaka miejscach, ale dzisiaj będzie światowo, bo, nawet najbardziej czerstwa przygoda, która wydarzyła się "zagranico" jest swoistym powiewem luksusu, wręcz kęsem kawioru na bułce z MASŁEM w porównaniu do ojebania miski cebuli ze słoniną na rodzimym gruncie.
Czasy, kiedy byłam na Niderlandzkiej ziemi, były mroczne, bo jeszcze przed otwarciem pierwszego Primarka* w Amsterdamie, ale strach się mnie mnie imał, bo pojechałam do mojej wieloletniej miłości Gietat, która wynajmowała mieszkanie w Zaandam i dopiero planowała zakup swojego lokum. Wspominam o tym, ponieważ chciała kupić chatę od głównego bohatera tej opowieści, naszego wspólnego znajomego Thijsa van Sukkel. Radiowej urody gota - stolarza z mocno przerzedzonymi długimi włosami ( nie czepiam się, przecież jak włosy są ładne to nie musi być ich dużo! ), długimi paznokciami, dysleksją i parciem na słowianki. Thijsa poznałam kilka lat wcześniej na festiwalu Terra Gotha we Vlissingen, już wtedy podrywał mnie dyskretnie, strzelając tęsknymi, łzawymi spojrzeniami i łażąc za mną i moim ówczesnym chłopakiem. Gietat przedstawiła go wtedy jako niegroźnego wioskowego głupka, więc po prostu nie zwracałam uwagi na te koślawe zaloty. Ojciec Pio już był po swoim zielonym lekarstwie, więc tez miał wyjebane. Po festiwalu zapomniałam o istnieniu gotyckiego heblarza, ale on o mnie nie zapomniał i gdy tylko się dowiedział, że znowu jestem w Holandii, w dodatku wolna, dostrzegł niepowtarzalną szansę by roztoczyć przede mną swój dyslektyczny czar. Dopadł mnie w Amsterdamskim pubie na imprezie z cyklu horror/masacre gdy siedząc z Gietat przy barze, popijałam martini z gałkami ocznymi zamiast oliwek i całkowicie zawładnął przestrzenią wokół mnie. Odwróciłam się w prawo - był, odwróciłam się w lewo i tez był, poszłam na fajka - już czekał z ogniem, poszłam do kibla - stał pod drzwiami, ale na szczęście bez srajtasmy, dodatkowo mój drink nigdy się nie kończył. Klimatyczne oczy w martini były zawsze tuż przy brzegu kieliszka i wpatrywały się we mnie wyczekująco, dzięki temu mój stan stawał się coraz bardziej baśniowy, Thijs z minuty na minutę coraz bardziej elokwentny a jego włosy mniej przerzedzone. Mój adorator sam nie pił bo przyjechał autem. Gdy przyszedł moment, w którym uznałam, że śpiewanie kolęd w marcu jest jak najbardziej na miejscu a różowe rajstopy w panterę to coś bez czego nie mogę żyć, zwróciłam się do mrocznego stolarza przymilnie - I don't give a shit, take us home! Na co niechętnie, ale przystał. W drodze do domu Thijs zaczął mnie namawiać abym zobaczyła mieszkanie, które chce kupić od niego Gietat, no i  zgodziłam się napędzana  nieśmiertelnością płynąca w żyłach, głębokim przekonaniem, że chata jest niedaleko i że to świetny pomysł. Odstawiliśmy G na kwadrat, bo już przysypiała a ja poprosiłam przyjaciółkę by nie zamykała drzwi  i wsiadłam znowu do samochodu, upewniając się, że za chwile mnie odwiezie. Po kilku minutach jazdy zasnęłam zmęczona nieśmiertelnością i zezowatym martini. Obudziłam się jakieś 40 minut później i przerażeniem  dostrzegłam, że jesteśmy na autostradzie.
 - What te hell Thijs** ?? Gdzie ja jestem, gdzie mnie wieziesz ?! 

- wykrzyknęłam trzeźwiejąc w sekundę.
- Do mojego mieszkania w Rotterdamie - odpowiedział spokojnie ponury stolarz.
- Coo? Przecież mówiłeś, że mieszkasz w Amsterdamie!

- No mówiłem, ale co to za różnica? Rotterdam, Amsterdam.. to tylko godzina drogi - odrzekł filozoficznie nie odrywając wzroku od trasy.
- Kurwa Thijs, przecież to porwanie!
- Lubie jak mówisz kurwa, my little princess. By the way*** zaraz dojedziemy.
Gapiłam się na jego prześwitującą czaszkę skąpaną w światłach stopu i już wiedziałam, że wszelkie argumenty mogę sobie wsadzić w dupę. Szybko przeanalizowałam sytuację i stwierdziłam, że najlepszym wyjściem będzie rzucić okiem na chałupę a potem namówić porywacza by mnie odwiózł. W hamburgeriańskich filmach mówili przecież, że pierwsza zasada, gdy jesteś uprowadzony, głosi nie wkurwiaj porywacza. Kolejne to - spełnij żądania a dopiero potem negocjuj delikatnie, pokaż mu, że jesteś człowiekiem, powiedz jak masz na imię i że w domu czeka na ciebie szczur z chorą łapką (lub horą curką) i grzybicą. Wzbudź ludzkie odruchy opowiadając jak cie bili  w szczepionkę w szkole oraz, że też płaczesz oglądając Króla Lwa.
Dojechaliśmy na miejsce po około 10 minutach, Thijs jak na gentlemana przystało otworzył mi drzwi swojej białej hondy, ujął pod ramię i poprowadził do celu. Pod kamienicą zaczął szukać kluczy po swoich przepastnych dwóch kieszeniach gotyckich spodni, znalazł, włożył klucz w zamek i nagle słyszymy za sobą złowieszczy, niski głos - Stać i oddawać portfele białe ścierwa! Odwróciliśmy się jednocześnie i ujrzeliśmy czarnoskórego kolesia, 150 cm wzrostu,    w czapce wpierdolce z duża nadwagą i pistoletem wycelowanym raz we mnie raz w Thijsa. Sytuacja była tak surrealistyczna, że pomyślałam iż facet mierzy do nas z plastikowego pistoletu na kulki. Wziął mnie głupi śmiech i nawet wykrzyknęłam - O! Toy gun!*** W tym momencie Thijs rzucił w gościa portfelem, otworzył drzwi i wepchnął mnie do klatki Rotterdamskiej kamienicy. Dopiero gdy gorączkowo poganiał mnie na schodach dotarło do mnie, że przed chwilą mogłam dostać prawdziwą a nie plastikową kulkę w łeb, lub gorzej w kręgosłup. 
Gdy dotarliśmy na górę zamiast podziwiać chałupę, chodziłam w prawo i lewo na 13 centymetrowych obcasach i siałam zamęt w głowie akustycznego***** holendra, który przysiadł na kanapie i patrzył na mnie tępo.
- Musisz zablokować karty płatnicze, dzwoń!
- Musisz wezwać policję!
- Musisz się denerwować !
- Musisz zrobić cokolwiek !
- Kurwa, masz lodówkę w kolorach brytyjskiej flagi!
Ostatni okrzyk, wybudził Thijsa z otępienia i łaskawie poinformował mnie, że kosztowała 2000 €, ale sprzeda ją Gietat za jedyne 1800 €  a następnie, wziął komórkę i zadzwonił na psy. Kart nie zablokował bo stwierdził, że tak późno w nocy to w banku nikt nie odbierze, wiadomo, wszyscy śpią... Dobrze, że policja nie spała o tej porze. Przyjechali, zebrali wstępne zeznania, spisali moje dane (Thijs zostawił dokumenty w objęciach szanownego napadającego) i kurtuazyjnie zaprosili nas na komisariat następnego dnia. Dzięki temu mój chytry plan powrotu do Zaandam poszedł się jebać z wielkim hukiem. Przetrwałam do rana tylko dzięki sporemu zapasowi papierosów i kawie. Gdy okutana kocem na kanapie odpalałam jednego od drugiego i pogłębiałam trampka w gębie kolejnym łykiem kawy, mój gospodarz starał się mi umilić pobyt w jego gniazdku takimi atrakcjami jak: puszczanie najnudniejszej gotyckiej muzyki jaka tylko powstała      w umysłach chorych na depresję Skandynawów, patatajanie pluszowym konikiem Albinem po moich kolanach i opowieściami o walorach deski podłogowej, którą sam ciął, szlifował, lakierował i kładł w tym Rotterdamskim pałacu. Kurwa mać, miałam ochotę wbić sobie widelce   w uszy, następnie wyrwać pluszowe serduszko Albinowi i nakarmić nim tą srogo przepłaconą lodówkę, ale jestem twarda jak pięty Cejrowskiego i skoro na oddziale szczękowym mnie nie złamali to dyslektyczny holender też nie zdołał! Z zegarkiem w ręku doczekałam 6 rano, napisałam kilka sms'ów Gietat i zarządziłam wyjazd na komisariat. Jak się okazało komisariaty holenderskie niewiele różnią się od polskich, ponieważ spędziliśmy tam 5 godzin zanim ktokolwiek zainteresował się, po kiego chuja zalegamy w poczekalni. Oczywiście zaczepiałam przypadkowych aspirantów snujących się po korytarzu, ale żaden nie miał mocy sprawczej by nas przesłuchać, ani nawet zgłosić do odpowiedniej komórki. Dopiero około południa zostaliśmy kolejno przesłuchani. Jak wyglądało przesłuchanie Thijsa nie wiem, ale przytoczę elementy mojego.
Odbywało się w języku angielskim, a że byłam już cholernie zmęczona to nawet po polsku ciężko by mi było wykrzesać z siebie coś sensownego. Najchętniej w danym momencie porozumiewałabym się chrząknięciami. Moja głowa nadawała się już tylko do jedzenia. Bardzo sympatyczna blond policjantka zaprosiła mnie do pokoju       i zaproponowała sześćdziesiąta kawę. Usiadłam grzecznie, przyjęłam kawę i starałam się skupić wzrok na jej ustach. Na początku pytała  o okoliczności zdarzenia a następnie o wygląd sprawcy... Wypaliłam, że sprawcą był niski, gruby Niger w czapce. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i oznajmiła, że nie będzie notować tego co powiedziałam przed chwilą, następnie poprosiła bym zastanowiła się jeszcze raz nad opisem sprawcy. Popatrzyłam na nią z lekką konsternacją już miałam powtórzyć opis, ale nastąpiło olśnienie. Powiedziałam NIGER zamiast NEGRA(6*), pierwsze określenie znaczy czarnuch a to jest bardzo niepoprawne politycznie, nawet w sytuacji gdy wspomniany N celuje do ciebie z broni, lub gwałci cie w na oczach rodziny. Trudno, co kraj to obyczaj, poprawiłam swój język na bardziej poprawny i odpowiadałam ospale na pytania. Na końcu pani zapytała mnie czy potrzebuję wsparcia psychologicznego dla ofiar przemocy    w odpowiedzi rzekłam skrótem myślowym (myśląc o tym, że następnego dnia mam wracać do ojczyzny i nie będę miała czasu na bujanie się po psychologach) - Nie nie trzeba, przecież jestem z Polski. Na co Pani z przerażeniem w oczach odpowiedziała - To u was jest aż tak źle? Nie chciało mi się już tłumaczyć sensu mojej wypowiedzi, więc tylko smutno kiwnęłam głową i opuściłam gabinet zostawiając funkcjonariuszkę w przekonaniu, że na co dzień walczę z gangami ulicznymi i opędzam się od wilków i niedźwiedzi kijem, gdy smagana mroźnym wiatrem, korzystam ze swojej Warszawskiej latryny.
Na koniec dodam, że Thijs zanim mnie odwiózł do Zaandam, zahaczył   o swojego kumpla w Hadze w celu pożyczenia pieniędzy na wyjazd do Lipska do swojej ówczesnej dziewczyny (oczywiście polki), który miał zaplanowany na następny dzień. Nie ma to jak jechać 600 km do innego kraju bez dokumentów z 200 € w kieszeni. Niech żyje bal! 


Koleś, który nas napadł nigdy nie został złapany, mimo monitoringu  i innych bajerów. 

Tłumaczenia/wyjaśnienia dla mojej Mamulinki, która ponoć czyta te wypociny

taka ogromna Biedra, z łachami i akcesoriami
** co do diabła Thijs ?
*** moja mała księżniczko, poza tym (tak chciałam go strzelić za to w pysk, ale się powstrzymałam bo prowadził)
**** zabawkowy pistolet
***** bez prądu
****** czarnoskóry

wtorek, 3 października 2017

Część druga czyli Ból Fantomowy


W 2014r. popełniłam opowieść szpitalną, która ma tytuł zaczynający się Część pierwsza, więc czuję się zobligowana do opowiedzenia części drugiej.

Hej dzieci jeśli chcecie, zobaczyć Smerfów las to nie czytajcie dalej. Oczywiście oddział szczękowo - twarzowy na Lindleya może dostarczyć wielu atrakcji, ale prędzej zobaczysz tam owłosiony zad Hogaty niż zalotnie zgięte kolanko Smerfetki.

Do rzeczy. Gwoli przypomnienia trafiłam na w/w oddział bo zrobił mi się ropień w okolicy żuchwy. Zostałam pocięta, wysączkowana a następnie bezprawnie przetrzymywana celem obserwacji ( ci ostatni jak już zobaczyli o co chodzi to chcieli sobie popatrzeć), ponieważ ponoć podczas narkozy miałam chwilową zapaść w co nie wierzę, przecież jestem człowiekiem z żelaza i otoczaków. Czas umilały mi potajemne papieroski z żulianem Zdzisiem oraz, o czym nie wspomniałam wcześniej, rzesze odwiedzających znajomych, spacerki korytarzami i oglądanie dr House.

Dr. House oglądałam na moim opłacanym dwuzłotówkami telewizorku, wiec jeśli ktoś pytał co przynieść zawsze odpowiadałam - dwuzłotówki a na pytanie czemu, odpowiadałam ze stoickim spokojem - bo za nie kupuję dragi od salowej a po dragach widzę tęczę mimo, że nie pada. Nigdy nie było więcej pytań, bo wszyscy myśleli, że majaczę w malignie i bali się co jeszcze mogą usłyszeć, ale dwuzłotówki płynęły strumieniami a ja odmóżdżałam się rozkminiając - czy to może jednak toczeń?

Natomiast spacerki korytarzami dostarczały bardziej intensywnych doznań, bo były bez telewizyjnej cenzury. I tak, a to menel Czesław czekając na personel i przytulny pokoik, jebał w kącie korytarza, leżąc bez nosa i alkoholu, przysadzista Wiesława z wgniecioną na czole czaszką awanturowała się z lekarzem prowadzącym o wcześniejszy wypis -"bo jej synek Sebastianek został w domu sam i nie ma kto mu obiadu ugotować". Synka Sebastianka raz widziałam u mamusi, lat na oko 30, łysy łeb, podbite oko, białe skarpety, dresy szelesty i koszulka żonobijka - sól ziemi polskiej. Była też boska Mariolka z połamaną szczęką. Kobieta bardzo atrakcyjna mimo szwów i plastrów, w kolorze blond, szczupła i opalona. Oficjalnie szczękę połamała wypadając z tramwaju, jednak sine ślady palców na szyi i ramionach mogły świadczyć o czymś zgoła odmiennym, ale nie czepiam się, przecież wiadomo - jak kocha to bije i dusi! Ordnung muss sein! Czemu znam oficjalną wersję wypadków? Otóż, któregoś razu zastałam Mariolkę pod kiblem w koronkowej koszulce ecru całą we łzach, więc zapytałam czy wszystko dobrze na co usłyszałam, że przez te wszystkie opatrunki i maści to puder jej się nie trzyma na twarzy a Roman nie może jej zobaczyć bez makijażu, bo odejdzie do innej. No tak, wiadomo, pokiwałam w pełni rozumiejąc dramat, a skoro zrozumiałam, to zostałam też obdarowana historią wypadku w tramwaju. Ku przestrodze - motorniczy to szuje bez serca, bo otwierają drzwi tak niespodziewanie, że zwykły człowiek nie ma szans na reakcję a tym bardziej obronę! Strzeżcie się tej morderczej grupy zawodowej.


Przyjemności szpitalne były zróżnicowane, niektóre zaskakujące jak anal - niespodzianka, niby fajnie a jednak dupa boli. Do takich właśnie należały odwiedziny znajomych, których nie widziałam po kilka lat i rodziny Ojca Pio, która akurat przyjechała do Polski bo babcia kombatantka odbierała z rąk prezydenta nagrodę za waleczność. Wyglądało to tak, że siedziałam sobie w popielato - różowej, wpijającej się w krocze, poplamionej krwią z sączka piżamce,        z tłustymi sterczącymi na wszystkie strony kłakami, szarą (jak stalagmity w moim pokoju szpitalnym) twarzą, podśmierdując dyskretnie (mycia się i palenia zabraniano w "moim stanie") a tu nagle do pokoju wbija się banda wydepilowanych ludzi w strojach galowych, pełnym makijażu, z naręczami kwiatów i luksusowymi torbami z żarciem, którego i tak nie mogłam jeść przez wzgląd na szczękościsk. W tym momencie do szczękościsku dochodził mi mikro-zawał i wytrzeszcz. Wymieniając powitalne uprzejmości, pocałunki i odpowiadając - "dziękuję, czuję się świetnie" myślałam tylko o tym, żeby czasem nie podnieść za wysoko ręki i nie roztoczyć wykwintnej woni cebulowo - czosnkowej zupy spod pachy oraz by policzek nastawiać pod odpowiednim kątem, bo spotkanie z moimi mocno klejącymi włosami mogłoby się skończyć zerwaniem tapety z ich współczujących twarzy. W międzyczasie wyciągałam co chwilę piżamę z krocza. Po powitaniach następowała zwyczajowa chwila niezręcznej ciszy ( w której zapewne goście myśleli czy wypada od razu przetrzeć się chusteczką dezynfekującą, czy jednak poczekać i zrobić to dopiero za drzwiami) a potem uderzała fala ubolewania nad moim fatalnym stanem - O Boże jak ty mizernie wyglądasz! - Widać, że bardzo Cie boli, aż cała sztywna jesteś.

No kurwa jestem w szpitalu a nie bankiecie! Nie wyskoczę w szpilkach Louboutin, częstując gości lampką wina, zabawiając grą na pianinie  i tańcem z wężem, a sztywna jestem z radości ze spotkania i żeby smrodu nie rozpylać. 



Nie zawsze jednak odwiedziny miały tak niewinne następstwa jak niesmak i wstyd... Tak, raz metaforyczny ból dupy przerodził się w prawdziwe cierpienie.

I znowu wracamy do mojej egzotycznej rodzicielki, Mamulinki przez wielkie M. Na wstępie tego akapitu muszę nadmienić, że przymałą piżamkę dostałam właśnie od Mamuliny, była popielata                z wyhaftowanym na piersi różowo - brokatową nicią motywującym sloganem - Bad Bitches Don't Cry, dzięki temu niwelowałam "kopyto wielbłąda" z podniesioną głową.

Wracając do tematu - przebywając na oddziale wtłaczano mi 3 razy dziennie antybiotyk w wenflon, następnie Ketonal 2 razy dziennie a na noc dostawałam jeszcze kroplówkę z kolacją, również w wenflon. Pewnego razu, kilka dni przed wypisem odwiedziła mnie standardowo Mamulinka i trafiła akurat na podawanie 3 dawki antybiotyku. Pech chciał, że podczas wlewania specyfiku w żyłę ta zaczęła mnie nieludzko piec i boleć. Zmrużyłam oczy i syczałam po cichu co obserwowała Mamulinka swoim czujnym rodzicielskim okiem. Piguła w odpowiedzi na moje syki i dąsy zapytała czy wszystko w porządku, nie zdążyłam odpowiedzieć gdy usłyszałam słowa wypowiadane aksamitnym głosem Mamuliny – „Nic jej nie jest, ona cierpi już od tylu dni, że teraz jej się tylko wydaje. Wie pani, taki ból fantomowy”. Na co pielęgniara chrząknęła z aprobatą, opróżniła strzykawkę i wyszła. Po dwóch godzinach odwiedzający, również zawinęli mandżury a ja zostałam z dr. Housem i papierosem na krzywy ryj (dosłownie) ze Zdzisławem, ale przyszła pora na kolację z kroplówki. Tego dnia serwowano łososia na placku ziemniaczanym z kleksem sosu na bazie sera gorgonzola, więc rozmarzona podstawiłam wlew na te pyszności. Uśmiechnięta, urocza pielęgniarka podłączyła rurkę i wyszła. Nie minęło 5 minut a ja poczułam straszliwy ból w ręce. Oczy zaszły mi mgłą, doktorowi od tocznia wykrzywiając bezlitośnie mordę, ale w uszach zabrzmiały mi słowa Mamuliny, że to ból fantomowy a mi się tylko wydaje, że nie boli a tylko umysł płata mi figle. Wiec płacząc cichutko i wyciągając rękę jak najdalej ciała leżałam analizując potęgę bólu fantomowego. Na miejsce wkłucia nawet nie spojrzałam, bo byłam zbyt pochłonięta gryzieniem pierza z poduszki pod wpływem figli własnego umysłu. Po godzinie wróciła nobliwa pielęgniarka i podchodząc do mojego łózka zaczęła krzyczeć gorączkowo odpinając wlew - O Boże! Czemu mnie nie wezwałaś? Przecież pękła ci żyła! W tym momencie zmusiłam się żeby spojrzeć na rękę. Była fioletowa, dwa razy większa niż godzinę wcześniej i błyszczała jak dupa Kim Kardashian. Spojrzałam mokrymi oczami na siostrę i jedyne co byłam w stanie wydukać to - Bo mama powiedziała, że mnie tak naprawdę nie boli, że to tylko ból fantomowy...




sobota, 2 września 2017

Dance Macabre

Ktoś niedawno powiedział mi, że moje opowieści nie mają morału. Nie mają, ponieważ moja moralność nie daje mi prawa na to by bawiąc uczyć, jednak tym razem wysiliłam się bardziej. Wyobraziłam sobie jak oceniłby sytuację obywatel
dający co niedzielę na tacę, siadający do niedzielnego rosołu dyskutując z żoną jak tu podpierdolić sąsiada, walczący o prawa płodów a jednocześnie głuchy na płacz bitych dzieci za ścianą (wiadomo - kocha to bije). Pewnie nie do końca uda mi się wbić w te skarpety i sandały, ale kto nie próbuje ten nic nie osiąga.
Zaczynamy.
Klika lat temu, pożegnawszy kolejnego pracodawcę zamarzyła mi się praca, gdzie nikt nie będzie patrzył mi na ręce, klienci nie będą wydzwaniać z uprzejmymi pytaniami w stylu - "gdzie jest, kurwa, moje 20 tysięcy z OFE??", szef płacił na czas i tyle ile było ustalone a współpracownikami nie byłyby zawistne, niedojebane kobiety z wiecznym fochem spędzające 80% roboczogodzin na obrabianiu dupy innym zawistnym kobietom po wcześniejszym słodkim zapewnianiu ofiary - "ależ Iwonka, jak ty pięknie wyglądasz z tymi fioletowymi brwiami!
Przemyślałam dokładnie opcje i możliwości. Sporządziłam nawet listę takich spokojnych zawodów a wyglądała ona tak:
1 Tatuażysta - odpadł, bo nie czułam się wystarczająco dobra rysunku by orać jaskółki wokół owłosionych sutów. Ta opcja zostało odroczona, może kiedyś będę tylko 100 razy gorsza niż Beksiński i wtedy żaden sut mi nie straszny!
2 Nocny stróż - odpada, ochujałabym z nudów i zdechła z głodu
3 Motorniczy w tramwaju - odpada, słabo u mnie z empatią i mogłabym nie zahamować na czas lub hamować zbyt ochoczo w zależności od pokroju pasażerów i pieszych
4 Dróżnik na przejeździe kolejowym - odpada, ochujałabym z nudów a dodatkowo pewnie spała słodko po wcześniejszym ochujeniu i dopiero policja obudziłaby mnie z pytaniem - jak doszło do katastrofy?
5 Makijażysta trupów - weszło! Praca spokojna, klient grzeczny, ugodowy, nieawanturujący się mimo braku krawata, nikt nie chce patrzeć na ręce, kasa dobra, heavy metal dobrze brzmi w akustyce prosektorium.
Postanowione! Znalazłam Centrum Balsamacji i Tanatokosmetologii, zapisałam się na najbliższy kurs i wpłaciłam zaliczkę. Kurs odbywał się w mieście dzieciobójców Łodzi, szkolenie było dwudniowe, więc zarezerwowałam hotel na totalnym zadupiu, bo taniej i nie przemyślałam konsekwencji bliskości nasypów kolejowych, lasu i osiedla dla bezdomnych. Dopiero na miejscu dotarło do mnie, że będę musiała być jak Tommy Lee w ściganym - szybka, bezwzględna i nieustraszona.
Wyjeżdżając z domu byłam żegnana przez rodzinę i znajomych pukaniem w czoło i pełnymi obrzydzenia stwierdzeniami pod tytułem - skoro chcesz pracować w smrodzie to nie lepiej kible myć a nie od razu na trupa się porywać? Nie, nie lepiej. Ludzie nie wiecie jak wygląda kibel w damskiej toalecie w korpo! Tam grawitacja nie działa i oko Saurona nie sięga, mimo, że to Mordor.
Wracając do kursu, na miejscu stawiłam się punktualnie, ale przez wzgląd na to, iż to był cały kompleks prosektoriów musiałam zadzwonić by Mistrz Ceremonii po mnie wyszedł co też niezwłocznie uczynił. Idąc tam nie wiedziałam czy dam radę, dlatego wpłaciłam tylko zaliczkę a resztę pieniędzy za szkolenie miałam w kieszeni, żeby w razie czego móc uciec (mdlejąc i rzygając) z czystym sumieniem. Wyznaję zasadę, że nic na siłę. Nie potrzebowałam udowadniać sobie ani innym, że jestem hardcorem, dlatego podeszłam do sprawy z pełnym sceptycyzmem i poszanowaniem dla własnych emocji. Mistrz poprowadził mnie do pomieszczenia, pachnącego lizolem oraz zastawionego ciasteczkami i kawą, gdzie miała się odbyć cześć teoretyczna. Oprócz mnie były jeszcze dwie dziewczyny, niedożywiona studentka na wysokich obcasach i przaśna dziewczyna ze śląska tuż po rozwodzie, ewidentnie próbująca odbudować poczucie własnej wartości. Studentka ledwo mówiła słabym głosem a Dziewczynie Biesiadnej gęba się nie zamykała do tego stopnia, że w ciągu 60 minut poznałam historię jej nieudanego małżeństwa, chorób, braku satysfakcji seksualnej i patologicznych zachowań w rodzinie. Miałam nawet przyjaźnie zagaić słowami "stul wreszcie pysk!, ale nie dała mi dojść do słowa. Miał dojechać jeszcze jakiś Mietek, zagubiony kursant. Czekaliśmy na Mietka godzinę gawędząc i popijając kawkę no ale okazało się, że tuż pod Łodzią stwierdził, że to pierdoli i wraca do Radomia skąd nadciągał. No tego się nie spodziewałam, żeby mieszkaniec Radomia wystraszył się nieboszczyka, przecież tam przejście przez miasto po zmroku to jakby grać w Zombie Apocalipsę w realu.
Dostosowując się do dynamiki sytuacji, Guru szybko wbił nam do głów teorię a następnie oświadczył, że mamy przygotowanych dwóch denatów na dzień do części praktycznej, daje to 12 zwłok. Zrobiło się nerwowo ustały śmiechy i dokazywania. Dostałyśmy fartuchy i zostałyśmy wprowadzone do części gdzie ciasteczek się nie konsumuje. W tym momencie studentka zbladła pod grubą tapetą, oczy jej się zaszkliły i zapiszczała, że musi do łazienki. Poszła i już nie wróciła, przez okno zobaczyliśmy tylko czerwone podeszwy jej szpilek gdy biegła do auta pośpiesznie zarzucając stylowy płaszczyk na trzęsące, chude, ramiona. I tak z Śląską Chłopką Biesiadną zostałyśmy z 6 denatami na głowę.
Spojrzałyśmy na siebie znacząco, zakasałyśmy (przez względy bezpieczeństwa tylko teoretycznie) rękawy i wzięłyśmy się do roboty.
Pierwszy kontakt z ciałem był dla mnie mocno szokujący i nieprzyjemny, ale tylko dzięki mojej nowej koleżance. Gdy pierwszy nieboszczyk wjechał na warsztat dziewczyna wpadła w euforię. Gładziła go po torsie i dłoniach pierdoląc, jak potłuczona, że taka szkoda, bo to świetny facet itd. Nie będę przytaczać w pełni tego bełkotu, bo do dziś na samo wspomnienie targa mną wstręt i niedowierzanie. To był jedyny moment, w którym chciałam spierdalać, wziąć widelec i wydłubać sobie oczy oraz wbić gwoździe w uszy. Grubo. Na szczęście potem jej przeszło i już do końca dnia zachowywała się poprawnie, tylko od czasu do czasu gadała jak to mąż ją sponiewierał i złamał jej ducha. Borze liściasty szkoda, że jej szczęki nie złamał przy okazji.
Około 19 zakończyłyśmy pracowity dzień sukcesem w postaci wyrobionej normy, a że Dziewczyna Biesiadna była autem to zaproponowała mi podwózkę do hotelu. Przystałam na to z wahaniem, ale rozsądek wziął górę, bo w końcu był Listopad, wiec ciemno a hotel mieścił się gdzieś gdzie psy dupami szczekają. Po drodze wstąpiłyśmy do Manufaktury coś zjeść a koleżance standardowo morda się nie zamykała. Tym razem temat był inny. Wpadła w odmęty samozachwytu. Wychwalała się pod niebiosa, że skoro była w stanie cały dzień robić rekonstrukcję zwłok to już nic jej nie straszne, że bardzo tego potrzebowała by udowodnić sobie, że jest coś warta etc. Co było robić, kiwałam głową i utwierdzałam ją w tym przekonaniu. Odwiozła mnie do hotelu umówiłyśmy się , że rano mnie odbierze a następnie w chmurze swojej zajebistości pomknęła na swoją stancję.
Zajechana jak sandały Chrystusa po wycieczce przez pustynię, zakwaterowałam się w hotelu, wzięłam prysznic, dałam znać zainteresowanym, że żyję i ległam z książka w pościeli. Pierwszy sms od Dziewczyny Biesiadnej przyszedł tuż przed godziną 21 i brzmiał - "Jestem tu sama, nie mam do kogo się odezwać, boję się". No żesz kurwa, nie bacząc na swój instynkt samozachowawczy, odpisałam żeby zadzwoniła do przyjaciół lub rodziny to jej będzie lżej. Drugi sms - "boje się, że te staruszki do mnie przyjdą, bo naruszyłam ich prywatność", potem kolejny i kolejny w tym stylu a każdy coraz bardziej rozpaczliwy. W pierwszym odruchu kurwiąc pod nosem chciałam ją olać a potem wytłumaczyć, że zasnęłam, ale uprzytomniłam sobie, że jestem gdzieś na białym punkcie Łódzkiej mapy i ni chuja się stąd nie wydostanę komunikacją, więc muszę panikarę postawić na plecy, bo po mnie nie przyjedzie. Zadzwoniłam i kurwa, do dwunastej w nocy tłumaczyłam, że nic złego nie zrobiła i nie ma powodu by duchy ją ganiały w slipach po hotelu, że spokojnie może iść się wysikać, bo nic nie czai się pod prysznicem a z kibla nie wyskoczy pomarszczona twarz i nie ugryzie jej sztuczną szczęką w dupę i co najważniejsze nie musi do mnie przyjeżdżać na noc bo poradzi sobie sama. Walka była długa, zacięta i nierówna, prowadzona wśród szlochów i zgrzytania zębami, ale w końcu udało się, ogarnęła się i zasnęła.
Następnego dnia byłyśmy umówione na 8:30, wstałam o 6:30, wykąpałam się, a o 7:00 odebrałam telefon z nieśmiałym pytaniem czy już wstałam. Odebrałam, więc nie śpię do cholery! Aaa to dobrze, bo wiesz ja już pod hotelem twoim stoję, patrze w okna czy cie nie widać i czekam od 5:30, tak nie wiedziałam czy zadzwonić, ale trochę zmarzłam...
Co kurwa? Dżizas, kurwa, ja pierdolę to było jak cios w splot słoneczny. Ubrałam się szybko, spakowałam mandżur, oddałam klucz i zeszłam do nieszczęśnicy. Zastałam obraz nędzy i rozpaczy za kółkiem granatowej Fiesty. Twarz szara jak popiół, oczy opuchnięte, wczorajszy makijaż w okolicach żuchwy i deliryczna telepka. Wow, kierowca idealny. Zmusiłam ją do zjedzenia śniadania, wypicia 3 kaw i dopiero wsiadłam z nią do auta. Opanowała się trochę, ale zatrzymując się na każdym czerwonym świetle oglądała się nerwowo przez ramię a następnie wybuchała płaczem i smarkami zawodząc, że nie da rady. Cudem dojechałyśmy do prosektorium. Oczywiście nie chciała wejść nawet do nieboszczykowego pokoju ciasteczkowego. Wezwałam Mistrza Ceremonii, który zmierzył ja profesjonalnym spojrzeniem i stwierdził odkrywczo, że nic z tego nie będzie, dzisiaj działam sama. Następnie uspokajał ją godzinę, zapewniając, że jest super bo wczoraj dała czadu. Przyglądałam się temu paląc jednego fajka za drugim i drepcząc na jesiennym chłodzie, ale Guru to profesjonalista, wiec laska wróciła do jako takiego pionu i przepraszając odjechała na Śląsk.
Mi nie pozostało nic innego niż, włączyć heavy metal i ogarnąć resztę klientów.
No i morał tej opowieści.
Jeśli nie nie masz poukładanego życia. Jesteś na rozstaju dróg, niska samoocena i emocjonalna karuzela jebią cie w dzień i nocy to nie wystawiaj swojej psychiki na kolejne ciosy bo zesrasz się na rzadko a trup z szafy napluje ci do zupy.






sobota, 26 sierpnia 2017

Imieniny

Siedząc na balkonie, patrząc na psychodelicznie mrugający neon szpitala i paląc kolejnego fajka wzięło mnie na wspominki. 
Mam babcię, którą nazywam roboczo "babcia Kusicielka" , ponieważ ta wyjątkowa istota mając prawie 80 lat wygląda na maksymalnie 60, jeździ trzy razy do roku do sanatoriów z których oprócz wypłukanego jelita grubego przywozi kolejnych adoratorów. Obwieszona złotem, obleczona w obcisłą kieckę, zawsze w pełnym makijażu i na obcasach.
Babcia ma działkę na której spędza całe lato jeśli akurat nie buja się na Melediwach, albo w Ciechocinku i na tej działce od czasu do czasu urządza dzikie biby pod tytułem imieniny, zamknięcie sezonu działkowego czy podwyżka emerytury o inflację. Tym razem chodziło o imieniny, spóźnione bo dopiero w czerwcu, ale zawsze. Zostałam zaproszona na wspomniane imieniny, ale chyba tylko dlatego, że uwielbia Kapitana duże B (mojego byłego). Tak, jej zachwyt B był zawsze szczery, okraszony powłóczystymi spojrzeniami i komplementami w stylu - "Ach B jaki z pana przystojny mężczyzna!" i "Martunia, nie mogłaś trafić w lepsze ręce". Ja się spasłam, Kapitan ma duże ręce, może stąd te stwierdzenia... Wracając do tematu, imieniny miały odbyć się w sobotę o godzinie 14:00 (WTF? Emerycka pora na melanż, bo przecież o 18 jest już noc i gwałcą oraz wyrywają najebanym staruszkom torby z rąk), więc babcia cisnęła, żebyśmy przyjechali na 10:00. Ja pierdole w weekendy zmartwychwstaję zazwyczaj około 13:00 wkurwiona, że tak krótko spałam, ale mieszkanie się samo nie przepisze, więc wynegocjowałam z babcią 11:00. Stawiliśmy się o tej nieludzkiej godzinie, zgarnęliśmy babcię z chaty i pojechaliśmy na działki. Muszę wspomnieć koniecznie o tym, że babcia świetnie gotuje oraz robi wędliny i ciasta najwyższej jakości! Jak po nią przyjechaliśmy właśnie przepakowywała kurczaka i pieczony schab z papierka obrandowanego Społem w bezimienne worki foliowe, ciasto już spoczywało w torbie... 
Na działce babcia w gorączkowym tańcu delegowała nam zadania - przynieś stół, może głodni jesteście, wyjmij talerze, może głodni jesteście, nakryj stół, może głodni jesteście, szklanki są w regale, może jednak coś zjecie!!!?? Gdy już rozstawiliśmy sprzęt biesiadny na impreze wbił sie pierwszy gość w postaci mojego ojca chrzestnego, brata babci Kusicielki. Indywiduum przepite, chude, zgarbione, bez zębów, wiecznie płaczące nad swoim losem. Dwuminutowa rozmowa z nim jest ponad moje siły a jestem twarda jak ebonit i dzieci w chinach razem wzięte. Nienawidzę chłopa tak samo jak wczesnego wstawania, ale co mu trzeba przyznać - powinien dostać Wirtutti Cebulari za przegranie życia w najchujowszym stylu jaki tylko potrafi wymyślić gatunek ludzki. Brawo dla tego pana! Wujaszka przejął od razu Kapitan widząc śmierć i pożogę w moich oczach. Babcia przygotowała ciepłą wódkę i zimny schab bo kolejnymi imprezowiczami mieli być : sąsiadka po tracheotomii, która jak się nawali pluje z rurki, przystojny Władek, cudowny mężczyzna, który łapie z tyłek w tańcu, ale ma jedną wadę - żonę na mieście, Czesio sąsiad z lewej, chodzi w pampersie i nie kontaktuje, ale jeszcze trzy lata temu wyrywał drzewa z korzeniami i ostatni gość - "Ta Kurwa z Przeciwka".
No to zaczynamy balet!
Pierwszy wyruszył Czesio (świeć panie nad jego zapijaczoną, naszprycowaną cholesterolem duszą) wspierając się na bogu ducha winnym krześle, miał do przejścia około 20 metrów, szedł 40 minut zacierając okrutnie uda pampersem, ale doszedł! Gdy już opadł bezwładnie na krzesło dysząc srogo zza siatki zawołała mnie jego córka. Wręczyła mi dzbanek przegotowanej, letniej wody i poprosiła by tatuś pił tylko wodę bo całą noc miał straszliwe rozwolnienie i nie powinien nic jeść. Przejęłam dzbanek i obiecałam że przypilnuję aby sie nie struł bardziej. Wtedy wydawało mi się, że dam radę, że mimo wszystko jestem dobrym człowiekiem, że świat to dobre miejsce... Nic z tych rzeczy, ale o tym za chwilę. 
Reszta gości przybyła w tzw. międzyczasie zanim wróciłam z dzbankiem dla Czesia. Nie było tylko pięknego Armando od łapania z tyłek Władka, ale niech żyje bal, zaczęliśmy bez niego mimo protestów babci. Wszyscy sztywni jak chuj na weselu wymienialiśmy się uprzejmościami, babcia polewała wódeczkę - no Martunia wypij jeszcze jednego! Kapitan miał szczęście w nieszczęściu, bo prowadził i nie musiał przełykać kolejnych porcji tego ścierwa, ale za to gawędził z wujkiem bez zębów. Kurwa nie wiem co gorsze, trzeba by zakręcić kołem fortuny by to rozstrzygnąć. Czesio siedział okutany kocem mimo upału i popijał przegotowaną wodę z dzbanka a babcia co chwila patrzyła na niego, załamywała ręce i z głębokim westchnieniem opowiadała jak to drzewa wyrywał z korzeniami i namawiała na "domowej" roboty schabik i wódkę. Wtem pojawił się boski Władek. Babcia aż podskoczyła na krześle jakby hemoroidy dały o sobie znać - O Władziu nareszcie jesteś! Zdecydowanie to był najlepszy prezent urodzinowy dla Kusicielki. Boski Władzio złożył spóźnione życzenia, dał prezent i zasiadł do stołu. Władziu czy kurczak co smakuje? Nie przypaliłam ? - szczebiotała babcia. Władzio kiwał głową z aprobatą wciągając kolejne porcje i rubasznie splatając dłonie na ogromnym brzuszysku. Babcia po cichu instruowała mnie i Kapitana że "Władek nie może mieć pustego kieliszka, bo traci dobry humor", czytaj Władek jak się najebie złapie mnie za dupę, albo lepiej! Ok, ze skulonym ogonkiem polewaliśmy na zmianę potem Kapitan przejął całkowicie to zadanie, ja siedziałam z boku wkurwiona. Wtem wśród wybuchów nieokiełznanego śmiechu, który rosił wszystko śliną z rurki po tracheotomii weszło na stół ciasto. Ciasto własnoręcznie robione razem ze schabem i kurczakiem.
- Czesiu siedzisz taki smutny, zjedz kawałek, przecież nie będziesz cały wieczór pił wody na litość boską! Sama robiłam!
No i kurwa Czesio opierdolił to ciasto, potem kurczaka, potem schabik, sałatkę z tuńczykiem, pomidory w śmietanie, znowu kurczaka i ciasto. Moje protesty na nic się nie zdały. Babcia zaczęła tańczyć przy rosyjskich przebojach przywiezionych ponoć z Moskwy w roku 89 ale już na płycie CD, z Władkiem a ja usłyszałam złowieszczy pomruk od strony Czesia. Ki chuj, burza? Nie, to nie była burza to były jelita. Najpierw zaczął sadzić siermiężne bąki z kamienną twarzą ( już nie kontaktował) a potem poszło z grubej rury.  Patrze babcia tańczy przytulona, ja czuje smród, reszta przy stole udaje głupawo, że nie słyszy salwy, Co robić? Oderwałam Kapitana od  porywającej dyskusji z bezzębnym wujkiem. Pierd - czy mógłbyś odprowadzić Czesia do domu? - pierd - Chyba źle się czuje- trzy pierdy - Kapitan - tak jasne, byle by mnie nie obsrał- pierd - ja - ma pampersa, nie da rady. Kapitan dzielnie wziął Czesia po rękę i maszerował z nim do jego domu. 20 metrów, 40minut a gówno płynęło spod pampersa po nogach Czesia. Babcia odkleiwszy się od boskiego Armando/Władka spojrzała na zasrane nogi Czesia i westchnęła - a kiedyś wyrywał drzewa z korzeniami, ale Władek ma pusty kieliszek, polejcie!

sobota, 19 sierpnia 2017

Hej przygodo z BlaBlaCar!


Jako, że mieszkam od czerwca we Wrocławiu i codziennie słucham radia Rmfmffafakurwajakieśdisco w pracy oraz jestem trzeźwa ja martwy menel, zatęskniłam za znajomymi i rodziną z Wawy. Trafił się długi weekend więc czym prędzej załatwiłam sobie urlop na (UWAGA!) jeden dzień i zarezerwowałam przejazd BlaBlaCar. Bo szybciej, bo Polski Bus ssie a w obciągu można wszy złapać.
Wybrałam gościa, który jechał do Bemowo Ratusz, to że miał nick Luca niewiele mnie obeszło, ludzie przecież różnie się nazywają na portalach. No cóż Luca okazał się Lucą! Włochem na wygnaniu w Polsce. Olśniło mnie gdy zaczął do mnie pisać smsy po angielsku. Pierwsza myśl to "o ja nieszczęsna, tak sobie spierdolić 3 godziny życia...", ale huk biorę na klatę. Wyszłam z domu 1,5 godz. wcześniej, bo to mój pierwszy blabla a poza tym zbierało się na burzę. Jak wychodziłam z klatki zaczęło napierdalać piorunami i zerwał się wiatr zmiatający staruszki z chodnika. Kurwa, chyba to przeżyję.. pomyślałam smętnie i targnęłam się w oko tajfunu. Do przystanku dobiegłam w miarę sucha, ale pod wiatą zaczął lać poziomy deszcz, więc cycki mokre, waliza mokra ale dupa (uff) sucha. Po 15minutach wymiany porozumiewawczych spojrzeń z oczekującymi i trzech konarach przelatujących obok twarzy przyjechał ukochany autobus linii K.
Jechałam pełna wdzięczności i mokra tylko pięć, jebanych, przystanków i nagle widzę jak Seba w czarnym Golfie wjeżdża pośród ściany deszczu prosto pod mój wyczekany K. Nie było szans ucieczki, autobus wjebał się Sebie prosto w dupę i stanął w poprzek ulicy. Rzuciło mną trochę na barierki, ale zamiast łapać się poręczy chwytałam za walizkę z takim zapałem jakbym miała w niej, co najmniej, skarb Inków a nie trzy pary gaci. Pokłosiem mojego wyboru jest kilka siniaków i urażona duma, ale jak to się mówi morda nie szklanka a na podwózkę do stolicy trzeba zdążyć, więc złapałam za drogocenną walizę i ruszyłam z buta na najbliższy przystanek zbywając pytania kierowcy autobusu o samopoczucie krótkim - mogło być lepiej. Brodząc momentami w wodzie po łydki i klnąc siermiężnie biegałam od przystanku do przystanku z nadzieją na podwózkę. Niestety nawet jak podjechał jakiś tramwaj lub autobus, przygoda kończyła się przystanek dalej bo albo drzewo przewróciło się na trakcję, albo zalało wiadukt. Po drodze ani jednej taksówki. Miałam oczywiście parasolkę, ale wiało tak mocno, że po prostu paliłam w deszczu wydzwaniając co chwilę gorączkowo do Luci z przeprosinami i by się upewnić czy nadal czeka. Czekał twardo, ale ostrzegawczo zaznaczał, że 40 minut czekał nie będzie. Dotarłam spóźniona 30 minut, mokra, z rozmazanym makijażem i walizką ciężką od wody. Na miejscu zastałam dwóch smutnych kolesi i rozpromienionego moim przybyciem Włocha. Obaj panowie odjebani jak szczur na otwarcie kanału - jeden w garniak, drugi w skórę, chuj, że temperatura oscylowała przy 33 stopniach Celsjusza. Przywitali się wrogimi pomrukami i wyruszyliśmy. Usadowiłam się z tyłu, Garniak z przodu a Skóra obok mnie. Atmosfera w aucie była iście grobowa do tego nie działało radio, za co Luca posypywał głowę popiołem a smutni panowie łaskawie mu wybaczali. Dramat zaczął się gdy podwoziciel zapytał Garniaka co ten porabia i rozpruł się wór z lansem w najnudniejszym wydaniu jakie przyszło mi słuchać. Panowie obaj programiści, dla których nie ma rzeczy niemożliwych zaczęli się prześcigać w tym, który więcej potrafi, wtem Garniak oświadczył, że tworzy oprogramowanie dla grafików a jego firma jest podwykonawcą Adobe i robią dodatki do Photoshopa i Ilustratora, więc zainteresowana tematem wtrąciłam, że jestem grafikiem i nie słyszałam, żeby Adobe miało outsourcing. To było ostatnie zdanie, które wypowiedziałam podczas podróży. Garniak mnie zignorował i zmienił temat a gdy próbowałam cokolwiek więcej powiedzieć to panowie pasażerowie wchodzili mi w słowo na zmianę. Buractwo level HARD. Wkurwiłam się i zmilkłam słuchając kompletnych bredni wypowiadanych tak monotonnym angielskim, że to cud, że Luca nie zasnął za kółkiem. Gdy już cebularze wyczerpali długą listę swoich zasług, posnęli na popiołkę, wyczerpani swoim własnym bełkotem i wtedy zrobiło się jeszcze dziwniej, bo Skóra obok mnie zaczął walić głośne śmierdzące bąki przez sen. Okna pozamykane, klima włączona, burza za oknami i kurwa gazowa pułapka! Przygotowałam ostry łokieć, żeby mu wpierdolić z impetem w żebra, ale na szczęście zaczął sypać grad wielkości kulek analnych i Skóra sam się przebudził puszczając jednocześnie ostatniego bąka i marszcząc nos. O dzięki ci Jeżu Malusieńki nie zasnął już do samej Warszawy i trzymał pierdy pod kontrolą bo bym tam wybuchła i zaczęła go napierdalać torbą gum w drażetkach. Milcząc spokojnie zniosłam rozwożenie buraków na Ursus i Żoliborz, aż sama dotarłam na Bemowo Ratusz. Żaden z uroczych towarzyszy nie powiedział mi nawet zasranego cześć ale Garniak pokusił się o komentarz do mojego spóźnienia. Komentarz był wygłoszony do Luci (ja byłam niegodna jego wielkopańskiej uwagi) i brzmiał - "Dobrze, że nie miałem poustawianych spotkań biznesowych" , What The Fuck Holy Shit? Spotkania biznesowe o godzinie dwunastej w nocy? Miałam zapytać czy przypadkiem nie dorabia jako dziwka skoro spotkania ma o takiej porze, ale ugryzłam się zębami jadowymi w język.
Suma sumarum Luca okazał się najprzyzwoitszy z nich i nawet zaproponował mi podwózkę z powrotem do Wrocławia, ale grzecznie odmówiłam mając jeszcze na plecach ciary po elektryzującej podróży.
Pointą tej przygody jest słaba ocena dana mi na portalu BlaBlaCar, szkoda, że nie można oceniać współpasażerów...