niedziela, 17 czerwca 2018

Sąsiad to parch

Gdy wieczorne zgasną zorze,
zanim głowę do snu złożę,
modlitwę moją zanoszę,
Bogu Ojcu i Synowi.
Dopierdolcie sąsiadowi!
Dla siebie o nic nie wnoszę,
tylko mu dosrajcie, proszę!
Kto ja jestem?
Polak mały! Mały, zawistny i podły!
Jaki znak mój? Krwawe gały!
Oto wznoszę swoje modły
do Boga, Maryi i Syna!
Zniszczcie tego skurwysyna!
Mojego rodaka, sąsiada,
tego wroga, tego gada!
Żeby mu okradli garaż,
żeby go zdradzała stara,
żeby mu spalili sklep,
żeby dostał cegłą w łeb,
żeby mu się córka z czarnym
i w ogóle, żeby miał marnie!
Żeby miał AIDS-a i raka,
oto modlitwa Polaka!*

 
 Tą miłą, filmową, mądrością zapraszam do walczyka przy repertuarze  z kolejnych kadrów mojego słodkiego życia.
Dwa miesiące temu spacerując po rozświetlonych południowym słońcem ulicach Amsterdamu obserwowałam hordy, roześmianych, turystów schowanych za telefonami komórkowymi. 98%  spacerowiczów napierdalało słodkie samojebki na tle kanałów lub rozpasanych sex shopów na redlightach (pracownikom tej dzielnicy nie można robić zdjęć, jeśli kiedykolwiek się na to porwiecie musicie się liczyć ze zniszczonym sprzętem a w niektórych przypadkach z naruszeniem ciała). Patrząc na te obrazy zaczęłam się zastanawiać czemu ja nie napierdalam zdjęć za każdym zakrętem, co jest ze mną nie tak? Odpowiedzi jest kilka.
Po pierwsze, primo spasłam się jak świnia i gdy próbuję wyglądać atrakcyjnie na zdjęciu i tak wychodzę jak połączenie tratwy ratunkowej i dziecka z downem w pełnym makijażu. Wizualnie jestem jak marzenie uchodźcy - przepłynąć i poruchać w jednym, nie mam tylko Wifi, ale spoko jak tak dalej pójdzie zacznę wytwarzać własną grawitację a to dużo większy fun (z naciskiem na słowo większy)! 

 Po drugie, nawet jak narobię cudownych fot krajobrazów czy architektury to nigdy do nich nie wracam a tym bardziej nie wciskam ich znajomym. Kurwa, kto by chciał oglądać zdjęcia lub film z cudzego tripu jeśli na focie nie ma cycków, rzygającego kolesia, meneli bijących się o ostatni łyk cytrynówki lub dziecka tonącego   w kanale? No nikt, a ja to szanuje. 

 Wreszcie po trzecie, zwyczajnie mi się nie chce. Musiałabym trzymać telefon cały czas w pogotowiu, albo co gorsze wyciągać co 10 minut  z przepastnego wora zwanego damską torebką. Uprzedzając pytania - nie, nie mam żadnej torby do której nie zmieściły by się 3 wina, zestaw młodego chemika i przynajmniej jeden tom Achaii a idealna pomieści dodatkowo dorosłego chihuahuę z miską i legowiskiem.
Ostatecznie doszłam do wniosku, że zamiast widokówek z zachodami słońca, przesłodzonych magnesów na lodówkę, muszelek z koziej dupy czy wspomnianych, kalekich, samojebek kolekcjonuję przypały... Poniżej top 10. O niektórych już pisałam, ale by lista była pełna wspomnę o nich jeszcze raz. Nie mam zamiaru zachowywać chronologii zdarzeń, bo w moim wieku to cud, że je w ogóle pamiętam! No to jedziemy.
1. Łódź, konwent tatuażu - dresiarska bójka w chinatown, podczas, której prawie straciłam zęby i honor.
2. Kraków, konwent tatuażu - ratowanie kumpeli z opresji. Opresją okazał się zbyt mały kutas nowo poznanego amanta, wiadomo rozmiar nie jest ważny byle był długi i gruby.
3. Amsterdam - porwanie i napad z bronią w ręku.
4. Bolków, Castle Party - tu nastąpiła seria niefortunnych zdarzeń, począwszy od fatalnego miejsca biwakowania, poprzez wiecznie nawalonych nowych i starych znajomych, (z popierdującym, śmierdząco przy śniadaniu kolegą włącznie), adoratora ze schizofrenią          i próchnicą, aż po soczysty finał w postaci obdarcia lakieru        w służbowym aucie mojej dziewczyny podczas próby ucieczki z pola namiotowego.
5. Jarosławiec - rozkosz koczowania na 5m2 z grzybem, zarwaną podłogą i chujową pogodą w 3 osoby. Wypoczynek dla konesera.
6. Wrocław - już dwa przypały z BlaBla Car - ten najnowszy jest jeszcze bardziej srogi niż ten opisany wcześniej. Wnoszę po tym,   że niejednokrotnie w trasie pomyślałam - No teraz to już się na pewno rozjebiemy a moje wyszczerzone truchło będą szarpać bezpańskie psy przy autostradzie. Proszę Państwa co za emocje!
7. Warszawa -  przygoda z dragami (podrzuconymi mi ukradkiem) skutkująca jazdą z Wiedźminem na koniu, ucieczką przed szczerbatymi dresami na ostrym haju i walka z rozbuchaną, za pomocą LSD, chucią (byłej już) kumpeli - tej od dramatu deficytowego fiuta. Załóżmy,  że nazywa się Grażynka a ja przeżywałam swoiste Igraszki Grażki.
8. Warszawa znowu a jakże by inaczej! - ratowanie kopanego psa w autobusie i wszystkie moje godne pożałowania próby pracy na stanowiskach bezpośredniej obsługi klienta za stawki poniżej średniej krajowej z 2009 r. a był 2014.. wow!
9. Zakopane - wspinaczka nad Morskie Oko, trasą tuż obok tej asfaltowej. Wycieczka prawie się skończyła śmiercią z wycieńczenia, ale nie było jak wezwać TOPR, więc musieliśmy przeżyć. Taaa byłam tam z ośmioletnim purchlem i trzema holendrami, z których aż jeden mówił łamaną polszczyzną, mapa była po polsku a tylko ja byłam w harcerstwie za gówniaka i szczerze powiedziawszy nie wyniosłam z niego nic poza kilkoma główkami kleszczy w plecach.
10. Okolice Węgrowa, miasta, w którym prawie mnie podmieniono w szpitalu. Szacun dla mamuliny za bycie czujną jak ważka! - Tutaj przeżyłam wiele imprez oscylujących wokół ręcznie robionego grilla z otoczaków, w oparach kiszonych ogórków, wokalu Zenka Martyniuka i doborowym towarzystwie dalszej i bliższej rodziny. Hmmm no tak z opisu wieje chujem, ale tak naprawdę takiego przekroju społecznego jak na tych grillach to nawet na Centralniaku nie uświadczyłam. Indywidua o intelekcie pantofelka i ambicjach tasiemca oraz te z intelektem, mordą niewyparzoną jak u Georga Carlina i ambicjami podbicia świata przy jednym stole! Och taka mieszanka daje tyle satysfakcji, przypałów i potyczek a niekiedy dąsów, fochów, podbitych oczu i gróźb spalenia stodoły, że na następne spotkanie się już jedzie z bijącym sercem a niekiedy i kupą w majtach! Rodzina to największa przygoda!

 To był top 10, ale ja chciałam dzisiaj napisać o moich przygodach  w kolejnych miejscach zamieszkania, żeby powiedzieć wam że, wbrew staremu porzekadłu, sąsiad to wcale nie jest twój wróg. Wróg jawnie cie nienawidzi i wiesz, że jedyne co możesz się po im spodziewać to fikuśnej kosy pod żebro, czyli zasady są jasne. Sąsiad to kurwa parszywa, która tylko czyha na twoje potknięcie na ścieżce prawości! On jest jak ukraińska kranówka, cygański szatniarz i emaile od księcia Nigerii w jednym.. Uśmiecha się i czeka, aż ci się urodzą czarne, koślawe, dzieci z pasożytami. Przyniesie ci wtedy ciasto    i z oczami pełnymi łez, będzie wyciągał od ciebie pikantne szczegóły zdarzenia, by potem potem walić do tego konia, szydząc wybielać swój wizerunek lub przekuć informacje w zysk. Życie.
 Zacznę od bardzo lajtowego mieszkania w Warszawskiej Wesołej. To był dom jednorodzinny w lesie, ja wyjmowałam poddasze (uwielbiam!!!), dwie inne laski wynajmowały i dzieliły pokoje na dole z właścicielką.  Kochałam to mieszkanie, bo pierwszy raz mieszkałam sama na ok 60m2, dwa balkony, łazienka z ogromną wanną   i bidetem oraz składzik, który przerobiłam na pracownię, dodatkowo oddzielne, ciut karkołomne, wejście. Właścicielka nie miała nic przeciwko paleniu, szczurom i kotom. Marzenie! Hmm no cóż, musiał być w tej idylli haczyk. Pierwszy - brak pralki. Zbierałam brudy    z tygodnia i jeździłam z nimi po Warszawie by uprać kątem           u znajomych czy mamuliny. Trudno się mówi,  woziłam brudne gacie    z pokorą (przy okazji dziękuję wszystkim, którzy użyczali mi pralki!!!), abo prałam ręcznie w wannie - chuj co ja nie dam rady?? Drugi - nie miałam kuchenki gazowej jedynie elektrykę, no spoko, nie gotuję nic oprócz wody na kawę, ale moje rachunki za prąd nagle zaczęły wynosić ok 300 zł  i to na miesiąc. What?? Miałam przecież oddzielny licznik a prawie mnie w domu nie było. Kurwa jego mać, zaczęłam się zastanawiać czy czasem nie lunatykuję i nie włączam kuchenki, odkurzacza, tostera i halogenów, których nie mam, na noc. Dżizas Krajst, jak ja najebałam tyle kilowatów?  Okazało się, że przedsiębiorcza właścicielka po ok. 2 mc od mojej przeprowadzki podłączyła prąd z całej chałupy do mojego licznika. Gratuluję do dzisiaj Pani K kreatywności! Jednak zanim się zorientowałam na przewale z prądem, zdążyłam się dowiedzieć od innych lokatorek, że mam szczęście mieszkać oddzielnie i posiadać luksus w postaci sprawnego zamka w drzwiach. Otóż nobliwa właścicielka chawiry, za dnia dobroduszna kobiecina po pięćdziesiątce, wielbicielka fauny i dobrego żarcia po zmroku i w weekendy stawała się wytrawną miłośniczką mocnego pierdolnięcia Żołądkową Czystą w szyję i demonem seksu. Libacje uskuteczniała razem ze swoim narzeczonym. Wybranek, zapijaczonego, serca K gdy ona zasnęła w stanie totalnego upojenia, miał zwyczaj cyklicznego wpierdalania się śpiącym dziewczynom prosto do wyra, a gdy protestowały drąc się w wniebogłosy udawał, że się pomylił i rugał je za robienie scen. Dodatkowo ten uroczy gentlemen groził im, że jeśli powiedzą o tym jego narzeczonej to ta           z pewnością je wyrzuci na bruk w ciągu 3 sekund. Słuchałam tego nie wierząc. Do mojego małego, zbuntowanego umysłu nie mogło dotrzeć JAK dwie dorosłe, inteligentne laski mogły sobie pozwolić na to by proceder ciągnął się miesiącami, przecież takie hopsztosy powinny być od razu zgłoszone na policję a panny po pierwszym razie mieć już nowe lokum! Niestety, dziewczyny były z jakichś wioch zabitych dechami a to ich pierwszy wynajem w wielkim mieście. Reasumując trafiło na zahukane, wystraszone gąski, które upatrywały winy       w sobie. Smutne, ale częste w kraju cebulą kwitnącym. Oczywiście ja jako domorosła matka Teresa przejęłam się sytuacją i namawiałam je do zdecydowanych ruchów, nawet proponowałam, że ja takowe podejmę jeśli one się boją, ale spotykałam się jedynie ze stanowczym sprzeciwem. Gdyby sprawa dotyczyła zwierzęcia lub dzieciaka zareagowałabym bez pytań, ale to były dorosłe kobiety a ja nie jestem Batmanem ani nawet Deadpoolem. Odpuściłam po czterech miesiącach strzępienia ryja, zaznaczyłam jedynie, żeby mi dupy nie zawracały płaczami w mankiet skoro nie chcą nic z tym zrobić. Zazwyczaj nie zawracały a jeśli już, to siedziałam podgryzając pęto kiełbasy i traktowałam opowieści o ekscesach jak nowy odcinek komediowego serialu. Mi nikt, poza niebotycznym rachunkiem za prąd, dupy nie zawracał a jeszcze nie znałam przyczyn rachunku. Świata nie zbawię i nie mam zamiaru nikogo uszczęśliwiać na siłę. 
 Moje problemy zaczęły się wraz z nastaniem jesiennych chłodów. Tutaj muszę wspomnieć, że w mieszkaniu było chłodno nawet podczas najgorszych lipcowych upałów co jest dziwne, bo to było poddasze. Wtem nastała połowa września a z nią chłód, deszcz, smutek  i brak ogrzewania. O ile nie srałam przez to żarem we wrześniu, to już pod koniec października przy temperaturze na zewnątrz ok 5°C a w mieszkaniu 8°C zaczęłam się pieklić. Spałam w pluszowej piżamie, szlafroku, pod dwoma kołdrami a i tak w środku nocy budził mnie ziąb i wilgoć. Stare, spróchniałe okna i zimne kaloryfery dawały czadu a jeszcze nie zaczęły się przymrozki. Dodatkowo, gdy temperatura spadła pani K zaczęła mnie dziwnie unikać. Wcześniej zawsze zapraszała na pyzy, grilla czy wspólne oglądanie Klanu (zawsze płakała nad tym, że nie mam telewizora) a tu nagle dzień dobry      i trzask drzwiami przed nosem. Nawet kasę za chałupę brała przez uchylone drzwi, bez liczenia i radosnego zagadywania. Kurwa co jest? Czyżby złapała wyjątkowo agresywną odmianę opryszczki albo amant wyciął jej nożem słodkie serduszka na klacie? Nie! Kobieta unikała mnie, bo wiedziała, że mam zimno jak w psiarni. Stąd moje próby zgłoszenia problemu spełzały na niczym, raz tylko usłyszałam, że pewnie kaloryfer jest zapowietrzony. Kuuurwa serio? A temperatura spadała...
Doszło do tego, że zaziębiłam sobie jajniki do tego stopnia, że ledwo ciepła wylądowałam w szpitalu. Nie mogłam chodzić i siedzieć, na szczęście leżenie było znośne pod warunkiem, że się nie ruszałam. No szczęście niepojęte! W szpitalu spędziłam prawie 3 tygodnie a gdy wróciłam do mego przytulnego, niczym kostnica, mieszkanka zastałam schody obrośnięte lodem więc o mały włos znowu nie wylądowałam w szpitalu, tym razem ze złamanym kręgosłupem. Ponadto przez długą nieobecność omal mnie nie wyjebali z pracy a pani K martwiła się czy dam radę jej zapłacić, bo szpital te sprawy... Ech, dałam rade jej zapłacić, ostatni raz. Odchodząc dowiedziałam się od głupich gąsek, że byłam jebana na prąd - taki bonus. Odwdzięczyły się za wysłuchiwanie ich mrocznych historii, tylko czemu tak kurwa późno? Szczur, czy kot by mnie tak nie wychujał.


Morału nie będzie za to będzie kolejna cześć pt. Sąsiad to parch.

Pozdrawiam ja i mój wkurw <3

* Modlitwa Polaka z filmu Dzień Świra

piątek, 13 kwietnia 2018

Perfekcyjna Pani domu

Od jakiegoś czasu staram się jeść zdrowo, więc staram się gotować. Nie wiem jak to się stało, ale nagle po 2 miesiącach zbrzydły mi pieczone ziemniaki a jadłam je tylko raz dziennie z krótką przerwą na wielkanocne jajko. Więc dla odmiany postanowiłam upiec kurczaka w warzywach. Odważnie pomyślałam - chuj trochę hormonów mi nie zaszkodzi a może szczecina pod nosem się przerzedzi? Wczoraj obrałam gadzinę ze skóry i obkroiłam wszystko co najlepsze czyli gluty białego łoju. Resztki wrzuciłam, niefrasobliwie, do śmietnika a kurzego denata zamarynowałam by upiec go dzisiaj.
Śmieci miałam wynieść jeszcze wczoraj, ale gdy zasiadłam do pracy nagle zrobiło się ciemno a po ciemku do śmietnika nie chodzę. Czemu?
Otóż wspomniany, wolnostojący śmietnik znajduje się 2 przystanki od mojego bloku (ktoś, kto to wymyślił był zaprawdę geniuszem zła i chylę przed nim czoła) , tuż przy RODOS, krzakach w których koczuje tabor cyganów i ławeczkami, na których dzikie alko-pląsy urządza lokalne patokółko, to raz. Drugim ważniejszym powodem jest to, że nie mam stalowej zbroi ani nawet ochraniacza na jaja, więc nie rumakuję. O ja nieszczęsna! I nie, nie boję się cyganów, najebanych dresów (jestem z Woli) ani nawet zdrowej, wieczornej przebieżki! Za moim strachem kryje się historia z  piździernika tamtego roku...
Tuż przed wyjazdem do Warszawy, posprzątałam kwadrat i jak to zazwyczaj podczas sprzątania bywa uzbierałam 2 wory śmieci. Kurwa zadziwia mnie ile jeden człowiek potrafi naprodukować, ale to wszystko przez te hermetyczne opakowania, w dobie mody eko nawet ziemniaki sprzedają w zapakowane w folię vacum (wtf??). Wkurwia mnie to strasznie i prędzej mi ręka uschnie lub/i dupa schudnie niż takie ścierwo kupię. Wracając do tematu. Chwyciłam za wspomniane wory i nie zważając na ciemnicę, odważna niczym oddech absolutu i treser jednorożców w jednym, pozasuwałam do śmietnika. Już będąc przy kracie zauważyłam ruch, ale nie przejęłam się, otworzyłam zrobiłam kilka  kroków i mój wzrok padł na włochaty kształt umiejscowiony dokładnie na kontenerze do którego miałam, metodą huśtaną, wrzucić wory. O mały kocio! Uwielbiam koty, więc podchodząc ostrożnie wabiłam, puchatego faszystę, zalotnym kici, kici. Zareagował... Poruszył się i wtedy dotarło do mnie, ze kocio ma wydłużony pysk i łysy ogon. O kurwiu malusieńki! To był szczur. Wielki, dziki, wkurwiony szczur! Miałam szczury hodowlane i wiem, że dzikie to nie przelewki - rzucają do twarzy, celując w oczy gdy czują zagrożenie  a ja ze swoim kusicielskim kici, kici byłam ewidentnym zagrożeniem. Stałam sparaliżowana z różowymi worami (wory o zapachu malinowym, biodegradowalne, ale niestety widać przez nie puszki po browarach - nie polecam) w rękach. Zamachnąć się, tupać, spierdalać? Wszystkie opcje były rozsądne, ale nie... ja tam po prostu stałam, jak chuj na weselu, zmrożona strachem pocąc się paskudnie. Szczur chyba wyczuł, że ma do czynienia z miękkim zawodnikiem, pociągnął kilka razy nosem i zniknął w ciemnościach a ja nadal stałam ściskając w dłoniach malinowe wory, symbol iluzorycznej ekologii... Ocknęłam się po chwili, rzuciłam śmieciami w kontener obryzgując sobie plecy resztkami lasagni  i uciekłam. Od tamtej pory nie chodzę do śmietnika po zmroku, a jak chodzę w dzień to i tak mam broń białą, w postaci patelni, do obrony. Czemu patelnię? Dobrze lezy w dłoni, jest lekka i pasuje do mojej stylówy!
No dobra, bo zboczyłam z toru, o czym mówiłam? Kurczak. Bohater dzisiejszego posta. No właśnie, ten jebany kurczak, ptasi pomiot szatana, zgnił w ciągu jednej nocy w śmietniku a żeby nie było zbyt miło dorzuciłam do niego resztki mango. Mieszanka iście piorunująca, sztachnięcie się nią czyści zatoki i wyciska łzy z oczu.
Kurwa... piekłam czikena popłakując od słodkawego smrodu ze śmietnika... Tyle lat oglądania Gordona Ramseya nie poszło na marne - ten pieczony był boski, mimo trupiego odoru skóry wyrzuconej wczoraj. Ja jestem twardym skurwysynem, opierdolę pieczeń nad zwłokami, ale było grubo, czułam się jakbym poszła na wykwintną kolację z żulem. Nadal mój malinowy worek wydziela aromat prosektorium, więc czas wziąć patelnie w dłoń i udać się na wycieczkę pieszą celem dokarmienia szczurów.
Konkluzja na dziś - jeśli chcesz wkurwić sąsiada, obłóż się dojrzałym mango i odwal kitę przy rozkręconych na maksa kaloryferach (wersja zimowa) lub w południowej części mieszkania przy zamkniętych oknach(opcja letnia).
Moi mnie jeszcze nie wkurwili do tego stopnia, ale trzeba im przyznać, że się starają.

Zdjęcie jest oryginalne - tak odkamieniam krany...